11

22 3 0
                                    

Na sensacyjniakach prowadzenie śledztwa wygląda bardzo prosto. Weźmy na przykład takiego porucznika Theo Kojota, z tego serialu: kiedy śledztwo utykało w martwym punkcie, to on prostu szedł do jakiejś brudnej, parszywej mordowni, w której całą dobę jest czwarta nad ranem, wywlekał jakiegoś oprycha na zaplecze, dawał mu parę razy po mordzie – i już wszystko wiedział. Potem rzucał jakimś soczystym, samczym one-linerem i postawiwszy kołnierz płaszcza, znikał w mroku nocy, żując tę swoją nieodłączną gumę balonową. Tak to wygląda na srebrnym ekranie: wszystko jest proste, łatwe i przyjemne. Who loves ya, baby!

Oczywiście to wszystko guzik prawda. Tak naprawdę proces pozyskiwania informacji jest znacznie mniej widowiskowy i z filmami nie ma zbyt wiele wspólnego. Zdecydowana większość pracy śledczego to żmudna, męcząca harówa: mozolne przekopywanie się przez stare akta, nagrania z kamer i transmisje z pluskiew. Szkiełko i oko – żadne tam wymachiwanie spluwą w portowych spelunach czy na podwórkach komunalnych blokowisk.

A więc witamy z powrotem w firmie. Gdy przekraczałam progi głównego wejścia do budynku, była za pięć dwunasta: okazało się, że sytuacja w międzyczasie wróciła do jakiej takiej normalności. Bullins i jej dwór zniknęli, po dziennikarzach również nie było już śladu, a moi koledzy po mundurze najwyraźniej poprzypominali sobie, że mają jakieś obowiązki na głowie; gdyby ktoś nie wiedział, że cele są nabite kibolami jak poranny pociąg podmiejski robotnikami z pierwszej zmiany, to pewnie by nie odgadł, że niedawno miał tu miejsce mini-Armageddon. Nawet podłogę wypucowano. Po korytarzach pałętali się goście w garniturach – po samym smrodku dało się wyczuć, że to prawnicy z prokuratury. Każdy oczywiście z teczką, nieodłącznym atrybutem fachu; jak się tak na nich patrzyło, to się zastanawiało, czy w prawniczych klanach dobór naturalny nie powinien czasem zatrofizować jednego ramienia do jakiejś szczątkowej protokończyny, by delikwent, przez całe życie nierównomiernie obciążony dokumentami, nie przechylał się na jedną stronę. Szłam korytarzem i patrzyłam na nich, jak rozmawiają ze sobą, mamrocząc prawnicze onomata barbarica. Teraz ich kolej. Myśmy nałapali im klientów po dach, więc teraz to oni powinni się wykazać: obsłużyć każdego delikwenta z osobna, rytualnie odczytać mu prawa, przedstawić zarzuty i odstawić resztę tych męczących ceremonii, które praworządne państwo musi odbębnić, bo cywilizacja odesłała pręgierz i batog do lamusa. Pewnie jak zwykle w tego typu sytuacjach większość dostanie karę sadzenia drzewek czy zamiatania chodników, a tylko prowodyrzy skończą z wyrokami więzienia, zapewne jeszcze na zawiasach. Ale to już nie mój problem. Mój problem był zupełnie inny: miał zielone oczy, nerwowe tiki i hulał gdzieś po mieście, uzbrojony w nabity usypiającymi strzałkami STG-1.

W biurze o tej porze były luzy, połowa biurek była pusta. Klimatyzacja znowu coś nawalała, zrobiła się tu druga Jamajka. Rozparłam się z kawą na krześle. W końcu jakaś normalna kawa, pierwsza dzisiaj. Upijałam łyk za łykiem i bębniłam palcami po stole, wsłuchana w biurowy harmider, czekając, aż pecet obudzi się z hibernacji. A budził się opornie, w bólach i w jękach – powinnam teraz strzelić rytualnym kawałem o Muzeum Techniki, ale dawno już przestały mnie one bawić. Na tym etapie to byłam raczej wnerwiona o nieprofesjonalizm i bylejakość, które toczą firmę jak rak; komputer, co tu mam, to złom, nie ma co tego ukrywać. Nie znoszę z niego korzystać. Zresztą oprócz obsługi poczty i drukowania dokumentów to nie ma on większych zastosowań... Ale mam na nim jedną bardzo, ale to bardzo ważną rzecz. Program z bazą danych zwierzogrodzian. Potężną i bardzo niebezpieczną broń. Coś naprawdę mocnego. Coś, co dla gliniarza jest tym, czym dla babci klozetowej przepychaczka do kibla: podstawowym i nieodzownym narzędziem pracy.

Bum! Kliknęłam ikonę i program wywalił ekran logowania. Zaledwie wklepałam hasło, zaatakował mnie rój straszliwych prawnych klątw i omenów. Zostałam poinformowana, że wszystko, co tu jest, jest poufne i cholernie delikatne, że służy wyłącznie do użytku służbowego, że mam, pod karą ścięcia, zakaz wynoszenia tych danych poza firmę i że każde logowanie jest monitorowane, żeby mi przypadkiem nie strzeliło do głowy użyć tego do stalkowania znajomych czy podglądania moich eks. Wszystko wielką, tłustą czcionką na czerwonym tle, żeby na pewno dotarło. Gdyby mogli, postawiliby tu herolda z wielką trąbą, który by wywrzaskiwał te wszystkie hasła prosto w nos. Za każdym razem jak jestem w tym miejscu, usiłuję sobie wyobrazić, co ktoś musiał z tym wyrabiać, że konieczne jest ustawienie tych wszystkich ostrzeżeń. I za każdym razem muszę sobie przypominać, że te wszystkie kawały o policjantach nie biorą się znikąd.

[Zwierzogród] Okrakiem na barykadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz