łapię płytki oddech, wbijam szpony w spód dłoni.
ze smutkiem i wstydem spoglądam na twarz moją.
tracę równowagę, czuję ból na wskroś skroni.
wszystkie gwiazdy nade mną się dwoją i troją,
a ja jeden zanikam, znów mniej mnie się robi,
gdy świat nade mną staje bezczelnie, złowrogo,
ażeby mnie zgładzić, zmiażdżyć rdzeń duszy, dobić.
godzę się na ten los. odmawiam wstania nogom.
możliwe, że przegram - najpewniej już przegrałem,
wszak szansy na podium przecież też nigdy nie miałem.
nie chcę widzieć ludzi, ani jak me sny więdną.
nie chcę dalej szukać, gdy już wszystko mi jedno.