42. Dla większego dobra

1.6K 155 198
                                    

Błękitne oczy błądziły mętnie po Wielkiej Sali zatrzymując się co jakiś czas na rannym uczniu, zwijającym się z bólu, lub ciele przykrytym zakrwawionym prześcieradłem. Albus Dumbledore ostrożnie przeciskał się między noszami, na których leżeli poturbowani zaklęciami uczniowie. Uczniowie, których miał chronić. Pozwolił sobie rozluźnić ramiona i wpuścić nieświadomie wstrzymywany oddech. Rany na jego policzkach piekły, reagując nawet na ten niewielki ruch. Dopiero teraz dopadło go zmęczenie dzisiejszą nocą. Godziny walki pozostawiły jego ciało wykończone i poobijane. Siniaki rozprzestrzeniły się na niemal każdej części jego ciała, nie wspominając już o ranach, które nadały jego koszuli brudnoczerwoną barwę. Nie żeby było to specjalnie widoczne biorąc pod uwagę grubą warstwę pyłu i błota, która pokrywała niedawno jeszcze biały materiał. Nie był jednak w najgorszym stanie. Wokół niego pełno było uczniów niezdolnych się ruszyć, powiedzieć słowa, czy wziąć oddechu. Przytłaczająca, mroczna atmosfera panowała w pomieszczeniu, które normalnie wypełnione było śmiechem i wesołymi rozmowami. Odór śmierci i medykamentów panował wszędzie, drażniąc nos Albusa i sprawiając, że miał ochotę wybiec na zewnątrz i zwymiotować. Jedynie siłą woli powstrzymywał się od zrobienia tego. W Wielkiej Sali panowała nienaturalna cisza, nie licząc cichych szeptów medyków, zawodzących jęków rannych, ani rozpaczliwych szlochów. Dumbledore ponownie, z trudem wypuścił oddech, kiedy brakowało mu już tchu. Mimo że bardzo chciał, wiedział, że nie może pozwolić sobie na łzy. Nie on. Nie teraz.

Jego wzrok powędrował na dół, gdy potknął się o coś, co okazało się czyimś butem. Błękitne oczy z nieopisanym smutkiem śledziły każdy szczegół ciała leżącego na posadzce. Najpierw kolorowe, niepasujące do siebie skarpetki. Potem podarta, stara szata. Na końcu zbyt postarzała jak na swój wiek twarz, pełna blizn, na której gościł zapomniany od śmierci Syriusza huncwocki uśmiech. 

Albus odwrócił wzrok, nie mogąc dłużej patrzeć. Szybkim krokiem wyszedł z Sali czując jak śmierć śmieje mu się w twarz. A kamień wskrzeszenia ciążył na jego szyi, jak nigdy wcześniej. Nastał koniec Huncwotów. Koniec psot...

^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

-Nie ruszaj się ruda paskudo- warknął Gellert starając się zabandażować ranę na ramieniu Freda.

Jak się okazało było to nadzwyczaj trudne zadanie, biorąc pod uwagę, że chłopak ani chwilę nie potrafił usiedzieć w miejscu.

-Nie widzę go- mruknął rudowłosy zagryzając nerwowo wargę i rozglądając się po Wielkiej Sali.

Gellert prychnął i po raz setny pchnął go do pozycji leżącej.

-Nie martw się, twój brat żyje- mruknął.- Inaczej tam byłaby jakaś ruda czupryna.

Wskazał ręką na miejsce gdzie zaczęto znosić ciała zabitych. Nie powiedział tego głośno, ale sam odczuł wielką ulgę nie widząc tam żadnej rudej czupryny. Kończąc bandażować ramię chłopaka, zaczął leczyć kostkę, która leżała bezwładnie, wykręcona pod dziwnym kątem.

-Fred!- powietrze rozciął czyiś uradowany okrzyk.

Zaraz potem na posadzkę obok noszy opadł drugi z bliźniaków Weasley. Fred natychmiast przytulił się do niego, powodując, że świeżo nastawiona kostka z powrotem wróciła do nienaturalnej pozycji. Gellert warknął sfrustrowany.

-Siad- warknął odsuwając George'a od noszy.

-Leżeć- przeniósł mordercze spojrzenie na Freda i ponownie nastawił kostkę, tym razem nie używając magii, aby złagodzić ból.

-Ał- jęknął Fred patrząc na niego niezadowolonym wzrokiem, ale zaraz zamilkł patrząc na Gellerta.

-Gred pomóż, ten psychopata przetrzymuje mnie tu wbrew mojej woli- szepnął konspiracyjnie do brata.

-Nic z tego Forge- zaśmiał się drugi Weasley.- Jeszcze mam instynkt samozachowawczy.

Fred westchnął i z nudów zaczął rozglądać się dookoła.

-Jedno jest pewne uczniowie, prędko tu nie wrócą- skwitował patrząc na porozrzucane gruzy.

-Nie martwcie się, wrócą już 12 kwietnia, tak powiedział pan minister- Grindelwald mrugnął do nich.

-Nie żeby nas to obchodziło, co Forge- zachichotał George.

Gellert zmarszczył brwi.

-Wyjaśnić- zażądał.

-Rzuciliśmy szkołę- Fred uśmiechnął się dumny z siebie.

Gellert wziął głęboki oddech, powtarzając tę czynność kilka razy.

-Spokojnie Gellert, tylko spokojnie- Pomyślał.

Wystarczyło mu zaledwie kilka minut, aby skończyć opatrywać wszystkie rany Freda. Następnie odszedł pozwalając braciom na chwilę prywatności. Zamyślił się głęboko patrząc przez ramię na bliźniaków.

-Nie zaszkodziłoby mieć taką rudą parkę na własność- pomyślał.

Zanotował w myślach, żeby potem zamordować Arthura i Molly. Tak, wtedy będzie mógł bez przeszkód adoptować dwóch rudzielców. Zaraz później zaciągnie ich do szkoły i przykuje do ławki, dopóki nie zakończą edukacji. Plan idealny. Uśmiechnął się triumfalnie i poszedł poszukać Albusa i poinformować go o ich nowych dzieciach.

^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

Gellert widział, że rozmowa o jego nowoodkrytych instynktach rodzicielskich musi poczekać. Wiedział to w momencie, gdy spojrzał na Albusa. Chłopak siedział na schodach prowadzących na dziedziniec, skulony i lekko drżący.

-Twoja pielęgniarka przybyła- Powiedział Gellert ogłaszając swoje przybycie i siadając obok niego.- Jeszcze nie dali mi fartuszka, ale myślę, że to tylko kwestia czasu.

Albus pokręcił głową siląc się na uśmiech. Grindelwald westchnął i zaczął leczyć najcięższe rany.

-Jeśli ten grymas na twojej twarzy ma być uśmiechem, to ci nie wyszedł.

Chłopak westchnął i oparł się o blondyna.

-Po prostu ta cała sytuacja trochę mnie przytłacza.

- Nie tylko ciebie- Gellert mruknął ze zrozumieniem zaczynając przeczesywać palcami jego włosy. Kosmyki rudawych włosów mieniły się różnymi kolorami ognia w blasku wschodzącego słońca.

-Ktoś się zbliża- mruknął Albus opierając się o ścianę, żeby wstać. Grindelwald również odwrócił wzrok w kierunku mostu.

-To raczej nie jest ekipa budowlana z programu Nasz Nowy Zamek- skwitował.

-Nie, nie jest- mruknął Albus.

Po kilkunastu minutach drugi koniec dziedzińca zaroił się od postaci w czarnych szatach, na których czele stał Voldemort. Z Wielkiej Sali zaczęli wychodzić kolejni zmęczenie uczniowie i nauczyciele, przygotowujący się do dalszej walki. Duch walki szybko jednak przygasł, gdy zauważono ciało Harrego spoczywające w ogromnych, łagodnych rękach Hagrida. Albusowi zdawało się, że ktoś krzyknął z rozpaczy. A może kilka osób krzyczało. Sam już nie wiedział. Zmęczenie i wszechogarniający ból przytłoczyły go i tylko silne ramiona Gellerta trzymały go w pozycji pionowej.

-A ty, Grindelwald?- oślizgły głos Voldemorta przywrócił go do rzeczywistości.- Nie miałeś przypadkiem zbierać armii?

Voldemort roześmiał się skrzekliwie, spoglądając na Gellerta z drwiną. Zadowolenie szybko jednak spełzło z jego twarzy, gdy zobaczył charakterystyczny kpiący uśmiech malujący się na twarzy Grindelwalda.

-Oh, zbierałem.

Momentalnie połowa armii śmierciożerców zwróciła się przeciwko swoim towarzyszom, mierząc w nich różdżkami. Na piersi każdego z nich spoczywał naszyjnik z symbolem Insygniów Śmierci. Voldemort poczuł jak ktoś zachodzi go od tyłu i przykłada mi różdżkę do szyi.

- Nagyobb jó érdekében. [Dla większego dobra.]- wyszeptała triumfalnie Timea Lengeyel, uśmiechając się porozumiewawczo do Grindelwalda. 

Miłość to największa magia [Dumbledore x Grindelwald]Tempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang