Czy wierzyć wieży?

19 2 0
                                    


W pewnej mieścinie, gdzie jesień nadchodziła,
Spadła z nieba Wieża (chyba kogoś zabiła).
Wielki huk się dobył, co ranił wszystkim uszy,
Lecz oprócz uszu trafił również i do duszy.
Mieścina ta nigdy nie była nazbyt „jasna",
A serca w niej kamienne jak na pustyni w dniu Massa.
Ludzie tam byli straszliwie podzieleni,
Każdy tylko swoje plany w życiu cenił,
Każdy tylko swoje szanował wyższe racje,
Każdy tylko czekał na pustą owację.
Mieszkańcy ze sobą nie obcowali
Tylko własne rzepki samotnie skrobali.
Jedyną rodziną był cień zrezygnowany,
Bo na stałe do człowieka został przywiązany,
I więcej empatii swoją formą pokazał
Gdy na martwym betonie sylwetkę rozmazał.
Sam kontur wystarczył by opisać tą całość
Prosty i ciemny, ot cała doskonałość.

Kiedy nocami spać nie mogli ze zmęczenia,
Wychodzili spacerować ku serc niestracenia,
Na ulice chłodne, samotnie jak jeże,
I chociaż bez kolców, każdy z nich niczym zwierzę.
Zamiast umysłu własnego, instynktu używali,
Choć byli samotni nie czuli się sami
Bo znali maksymy Aureliusza starego:
„Zrób przyjaciela z umysłu własnego".
W tej dziwnej dewizie dekady tak trwali,
(Lecz jak bez współżycia się dalej rozmnażali?
I kto pracował by wszystko się trzymało,
By pozory normalności to miasto stwarzało?
I jak wyglądała ludności tej hierarchia,
Czy panowała w tym mieście wielka anarchia?
...Nad infrastrukturą się nie rozczulajmy
Z latarnią Diogenesa człowieka szukajmy.)
Nie dziwi więc, że Wieża tam właśnie trafiła,
Tylko serca trwożyła, a już dużo znaczyła,
Bo nie ma lepszego sposobu na zatwardzialstwo,
Jak dostać z nieba przypadkowe lekarstwo.
Nic nie pomaga tak jak nowe doświadczenia,
Łaska doświadczenia, zachęca do myślenia
I odkurza nieużywane parapety kontemplacji
(Często efekty są podobne do kastracji).
Medykamenty od razu nie dają zbawienia
Cierpliwość to ostra żyletka do zgryzienia.
Świat szybko tam zmieniał oblicze swoje
A za tym postępem szły sporów konwoje.
Ludzie kłócili się tworząc nowe dramy,
Bo Wieża nie miała nigdzie żadnej bramy.
A brama pamiętajcie jest raczej potrzebna,
Jak chcesz wejść do środka musi być chociaż jedna.
Więc jedni debatowali, a drudzy bez kłótni
Zaczęli wygrywać legendy swe na lutni.
Jedna z nich prawiła dość dziwne morały,
Choć nie była tak piękna jak kościelne chorały,
Śpiewał ją pijak, co trzeźwy (zaskakująco),
A tekst w jego ustach brzmiał następująco:
„Prawdziwe bramy się tylko wtedy tworzą,
Kiedy łzy wszystkim w końcu oczy otworzą,
I zobaczą nareszcie, że sedno problemu,
Nie leży w Wierzy, a we wspólnym celu.
Nowe podziały się tłumnie ciągle rodzą,
Ale też nadzieja, że ludzie pogodzą.
Zdejmijcie swe maski! Nie ma czasu zbędnego!
Wszak jedno was łączy, dążycie do nieuchronnego!
Czy nie lepiej tę chwilę tak spożytkować,
Żeby się razem szczytem Wieży radować?"
Każdy myślał, że pijackie to brednie.
Ludzie nie słuchali tylko knuli wciąż wrednie,
Jak się do środka dostać w samotności,
By nigdy nie było zbiorowej radości.
Chwil długich parę na olśnienie czekali,
Aż w końcu do porażki własnej przyznali.
Lecz zaraz po poddaniu, pat sytuacji,
Zrodził w paru istotach chęć kooperacji.
Trójka co fechtunkiem się wtedy szczyciła,
„Szermierzami prawdy" szybko ogłosiła.
Idee co prawda nie były górnolotne,
„Działamy razem! (A potem was potnę!)"
Ale zamiary jednostek oszukańczo szczwane
Widocznie chirurgicznie zostały dobrane.
W miejscu, gdzie ludzie byli zgromadzeni,
Krzyczeli na mównicy głośno, po kolei.
Wymachując floretem mówił szybko jeden:
„Jestem człowiek zmysłowy, zmysłów mam siedem!
Jestem niedźwiedź południa, potężna bestia,
Tak, siak, tędy i owędy tnę, to mej woli kwestia,
Wielkim w wadzę i nad wyraz mądry
Mam charyzmę betonową i feromon wonny.
I skromny jestem, to moja zaleta szczera,
Skromność to najważniejsza cecha bohatera!
Więc ludzie drodzy! Wszyscy tu zebrani,
Nie wchodźcie w potyczki z Prawdy Szermierzami,
Tylko wszystkie rozkazy nasze spełniajcie,
Za naszymi plecami nigdy nie szemrajcie!
Gdy dowodem zdrada, zdrajca będzie zdradzony,
Naszej szabelce w ofierze złożony!"
Drugiemu szablisko dyndało rozpalone
I miał wypisaną porywczość na czole
Więc spychając raptownie pierwszego z mównicy
Przemawiał głośno : „Towarzysze robotnicy!
Zrobimy wspólne zasady w dobrym celu,
Pisał będę ja, dyktować będzie wielu!
Niech każdy wyzna co mu na sercu leży,
Z pomysłem się nie kryjcie, bądźcie szczerzy.
Niechaj więc wstaną ci których dręczy głód,
Oraz ci co czują wschodniej bestii chłód!
A! jak widać teraz wszyscy stoicie razem,
Jakbyście byli rozżarzonym żelazem,
Uginać was może byle jaki młoteczek
Nie należy wam się szacunek a „szacuneczek"!
Trzeba na życie was młotem hartować!
A może się uda pierwotną siłę zachować
Żebyśmy się podziałów wszelkich wyzbyli,
I razem tajemniczą Wieżę zdobyli!"
Machnął więc ręką i przeskoczył płot,
Żeby teraz widział go z dala każdy kmiot,
By mógł przedstawić wszystkim swą propozycję,
Wspólnotowego działania ogólną definicję.
Chciał zacząć ktoś mówić, lecz trzeci wnet przerwał,
I skórę drugiemu jak szatan oberwał.
Trzeci na start mówi: „Nie słuchajcie tych bredni!
Wiadomo, że zawsze rządzą w sprawie jedni,
A inni działają by zachować równowagę,
Każdy wszak człowiek ma swoją wagę.
Jeden jest po to, by wdrożyć plan w życie,
Drugi by spisać ów plan należycie,
A trzeci, ostatni by sądzić pozostałych
By się nie lenili, w sprawach dużych i małych.
Wybrać więc trzeba te stany przejściowe..."
Kiedy tak mówił, pierwszy mu wleciał na głowę,
Bełkocząc jakieś zmyślone prze zeń słowa
(Zdała się zbyteczna dla niego ta głowa).
Gdy pierwszy trzeciego głową tak wodził,
Drugi pierwszego w serce szpadą ugodził,
I śmieje się drugi głośno oraz warczy:
„Serce by żyć nigdy nie wystarczy!"
Spadła głowa i serce, w szał wpadli mieszkańcy,
„Nie będzie już tyranów! Gińcie pomazańcy!"
I tak jak szermierka ich szybko złączyła,
Tak szybko pałka ludu z hukiem obaliła.
Nastała znów kłótnia (nie wchodźmy w szczegóły)
Ludzie się znów kłócili i patrzyli na się z góry.
Czas ciągle płyną, a Wieża wciąż czekała,
Chyba się z prawdą ciągle wymijała,
Bo stała nieruchomo jakby na zgodę liczyła
Po tak dużych sprzeczkach nadziei nie straciła.
Zaraz po kłótni chwilę było całkiem miło,
Bo się tę kłótnię mocnym trunkiem zapiło,
Na drugą nóżkę nawet śpiewać z wrogiem
Można równie pięknie jak z samym Bogiem.
Na świecie nic nie ma tylu niespodzianek
Jak człowiek co nauczył się opróżniać dzbanek.
Ale po trunku na cześć szermierzy trójki,
Doszło do strasznej i krwawej bójki.
Alkohol wtedy do dezynfekcji się przydał,
Osąd szczypiący pijaństwa na świat wydał.
Tylko jeden tam człowiek nadal trzeźwo myślał,
Idee pijaństwa stary pijak wyśmiał!
I na swojej lutni jakby tłum lekceważył,
Piękną pieśń zemsty niczym piwo naważył:
„Bez ziarenka wstydu, bez zbędnej maniery,
Wnoszę, iż nie broniłbym Lisa Przechery!
Nie wieszałbym drania, prowadząc do zwarcia,
Rzucił bym Królowi Lwu do pożarcia!
Po co te sądy, gdy sprawa klarowna,
Kiedy pcha do działania siła nieodzowna,
Siła mocniejsza od głodnej kradzieży,
Siła powszechna, więc bądźmy szczerzy,
Każdy lubi czasem być kogoś ofiarą,
Złość i nienawiść są wtedy twą wiarą,
Że oprawca nie czmychnie przed swoją karą
I się nie obroni ni sprytem ni gwarą,
Ani uniknie sądu sprawiedliwego,
Wyjdzie na tarczy z ostatecznego.
W tej sytuacji i ofiara jest winna,
Zamiast szczuć, krzyczeć, odpuścić powinna,
A nie nakręcać się zbrodniarza cierpieniem,
Nie mówić „wybaczam", a pogodzić z istnieniem.
Nikt tego na woła skórze nie spisze,
Niech więc każdy poświęci na to chwilę – swą ciszę.
Ciągle się mądry będzie kłócił z głupcami,
Czy jesteśmy nadal biblijnymi owcami.
Czy może jednak marne z nas są owce?
Bo bez kręgosłupa, MY BEZKRĘGOWCE!"
Ludzie słyszeli, ale słuchać nie chcieli,
Wtrącili więc pijaka starego do celi.
Zachrypiałym głosem pijak szeptał szczerze,
„Kiedyś nam się uda wejść razem na Wieżę"
I kręcąc się z nudów w więziennej męce
Zobaczył dziwne znamię na swojej ręce.
Była to krwią wyryta mała świeca
Knut rozpalony purpurą ból wzniecał
A pod świecą widniały (po Hebrajsku) takie słowa:
„Jeśli dzisiaj spoczniesz, sprawiedliwość dziejowa
Sama nie zacznie wszystkiego od nowa,
Tak więc ty wybrany, krwią naznaczony
Ruszaj bronić świata niegodnego obrony"
Pijak oniemiał w swojej krótkiej zadumie,
Że po Hebrajsku nagle czytać umie.
A przy okazji zaszczyt go od środka zżerał
Że nosi na sobie brzemię bohatera.
Nie wiedząc co robić wszedł na parapet stary,
I widział tłum ludzi przez metalowe szpary,
Przez nie też był widok centralnie na Wieże,
Lecz szybko zasłonili ją bezdomni harcerze,
Rozbijając tam jak na złość obozowisko przejściowe
(Tak samo głupie jak przypadkowe
I po co w ogóle pod więzieniem siedzieć
Czegóż tam ciekawego można się dowiedzieć!?
Rozpalili też ognisko, co brzmi absurdalnie,
Po co nad celą robić swą jadalnię?)
Gdy pierwsze przysmaki na ogień rzucili,
Zaczęli coś śpiewać... po czym się pokłócili,
Bo jeden drugiemu zabierał jedzenie,
Inny przypalił komuś podniebienie,
Tamten tamtego gitarą w łeb bije,
Ostatni cudzą finką zgolił swą szyję.
Pijak załamany absurdalną sytuacją,
Położył się spać z pijacką swą gracją.
Wtem się zaczęły próby karkołomne,
Aż zaczerwieniło się niebo ogromne,
Co do nocy szykuje ciemne posłanie.
Teraz na Wieże zacznie się wspinanie!
Ludziom do głowy przyszedł pomysł nowy,
By zdobyć Wieżę, lecz okazał się płowy.
Po kolei próbowali wejść jak najwyżej,
Dać w końcu upust swej ambicji chyżej.
Tak wchodząc, spadając za nogi łapiąc
Do wejścia na szczyt niezmiernie się kwapiąc
Robili tyle zbędnego rumoru,
Że hukowi Wieży odebrali honoru.
Zgiełk pijaka obudził i dał nadzieję,
Co jak płaszcz zwycięstwa go teraz odzieję.
Wyciąga swą lutnię zgniecioną spod łóżka,
I taką pieśń nową do obiegu wypuszcza:
„Ten kto dziś pragnie być na szczycie,
Będzie zeń spadał przez całe życie.
Ten kto chce wiecznie wspólnego działania,
Zazna go tylko jak pojednania,
Jednorazowo dokonując przysięgi
Przetną się czernią zdobione wstęgi
Przetną uczucia w wymiarze czasu
Bez zbędnych pytań i bez hałasu
Prządź się będzie ta chwila jak wieczność
Jak ciąży gwiazdą wszelkim ostateczność.
Każdą więc wieżę da się obalić,
Ale czy zdołasz się przy tym ocalić?"
Usłyszał to ktoś i głęboko zadumał,
Lecz błędnie przesłanie chyba zrozumiał,
Bo zaczął przeinaczać przedostatnie zdanie:
„Niechaj się zacznie tej Wieży zwalanie!
Wtedy będziemy mieli szczyt tu na ziemi!"
Wszyscy od pomysłu jakby oszaleli.
Chwilę trwał moment ogólnej konsternacji,
Po czym jednogłośny wrzask irytacji:
„Po co nam szczyt z ziemią zrównany,
Wtedy wszak będzie dla wszystkich on znany!"
Marazm w powietrzu lud okropny złapał,
W tej nocnej ciszy sapał wciąż i chrapał,
Budząc sumienia tylko przebudzone,
Pijaka więc obudził i dał myśli natchnione,
Rozpalił się wtedy krwawy znak na ręce
Przypomniały się nagle chwile dziecięce
Jak był ambitny, piękny, uzdolniony
Jak był kochany, przez rodziców chroniony
I jak to wszystko w chwilę się skończyło
Całą sielankę coś dziwnego rozgromiło.
„Ambicja!" – wołał - jakby chórem biesów
Oczy pogrążyła biel śmieci, biel kresu
Co niegdyś nadzieję w swej czystości dawała
W ten dzień, krwisty odcień nabrała.
I wołał dalej lecz nie ludzkim głosem:
„Ambicja bawiła się ciągle mym losem
Wpędziła w spiralę obłędu, chaosem
Gdybym ja wiedział że tylko wybrani
Mogą się mierzyć z Ambicji ambicjami!
Nie otwierałbym pierwszej butelki Pandory
A teraz ja z marną lutnią, alkoholik chory
Bandę narcyzów mam z mizantropi wyleczyć
A na dodatek sam w to uwierzyć?"
Już się miał poddawać lecz nagle świeca zgasła
Na ręce ślad krwawy się ciągle rozrastał
I zmienił się napis z Hebrajskiego na migowy
„Czas nastał rozpusty, teraz czas na łowy"
Wszystko zaczęło pijaka uwierać
Szaty pijackie można z podłogi zbierać.
W trzymetrowego tytana się zmienił
Zaczął wariować i biegać po celi.
Niczym Samsona była pijaka ręka
Już słychać jak krata więzienna pęka,
I zwala więzienie grzebiąc dawne sprawy,
Pijak zaczyna pijackie zabawy:
„Wyrwałem dziś murom jak ongiś zęby krat!
Zdjąłem kajdany i połamałem bat!
A Wieża wciąż rośnie i rośnie i rośnie!
Chyba pogrzebie nas wielkością żałośnie!
„Pijak" na mnie krzyczą, a ja nie zaprzeczam,
Wolna wola jest wszakże człowiecza.
Siła ma boska czy może też diabla,
Dana mi przez Wieżę co z nieba spadła!
Wieża wybawieniem być powinna,
Inaczej naszej klęsce będzie współwinna!
Ona teraz naszą nadludzką równowagą
Impulsywną, wielką, zbiorową rozwagą!"
Pijak w schyłku nocy już nie perorował,
Tylko grubą ścianę Wieży staranował,
Całą siłę na tą krecią robotę zużył,
Myślał, że do szczęścia ludzi się przysłużył.
Ujrzał schody i szybki błysk w jego oku
Powiedział bez słów „Koniec świata mroku!"
Lecz krótko trwała ta chwila radosna,
Gdyż prędko się w tłumie nowina rozniosła.
Ludzie po rozwałce jak nigdy szczerze,
Pognali schodami tłumnie na Wieże,
Zdeptali przy tym pijaczka starego,
Nie dziękując za chęć naprawy złego.
Agonalnym westchnieniem pijak rzucił na trwogę:
„Nie gnajcie tak szybko, bo zgubicie drogę"
I zgasł pijak stary, nigdy niedoceniony,
Przez tych których kochał został stracony.
Ludzie wchodzili po schodach, dobrych godzin parę,
A gdy w końcu doszli, jakby słońce za karę
Wzeszło by nic widzieć nie mogli.
(Do tego widoku nie byli jeszcze godni)
Gorycz płynęła w ich żyłach jak na ziemi,
Lecz nawet na szczycie bratać się nie chcieli,
Nic nie widzieli, ale dużo sobie wyobrażali,
Piękne widoki, bogactwa, królami się stawali,
Najciekawsze dla nich wymysły wtedy były
Co tajemnicy żadnej w sobie nie kryły.
Więc biegali przed siebie w twórczym szale,
Serca w nich kamienne były jak po zawale.
I chociaż za krawędź zaślepieni wypadali
W końcu się szczerze i wieczyście pojednali.

Koniec

Czy Wierzyć Wieży?Where stories live. Discover now