Rozdział 36

243 13 82
                                    

Mury Hogwartu jeszcze nigdy nie wydawały jej się tak niegościnne i odległe.

Kiedy tylko opuściła pokój wspólny Ślizgonów, wciąż mając przed oczami zdezorientowane, wystraszone i zagniewane twarze przyjaciół, strach, chłód i napływające coraz intensywniejszymi falami, sztyletujące i przejmujące na wskroś poczucie winy, opadły ciężko na jej drobne ramiona, bezwiednie zaciskając dłonie w pięści, a usta w wąską linię. Tylko to powstrzymywało jej wargi przed drżeniem i nie pozwalało jej się rozpłakać; tylko to trzymało jeszcze w ryzach zwykle butną, zuchwałą Katherine Folley, by w tej jednej chwili nie poddała się zupełnie temu przemożnemu uczuciu rozpadu, które usilnie próbowało blokować każdy stawiany przez nią krok.

Szła więc powoli, wyczulona na każdy, najlżejszy choćby ruch lub dźwięk w otoczeniu, a światło płynące od magicznych pochodni opływało ją, rzucając na kamienną posadzkę długi, wątły cień.

To moja wina. Moja wina, bo to ja pomogłam naprawić Szafkę Zniknięć. Gdybym tego nie zrobiła... Ale on tak bardzo mnie potrzebował. Próbował mnie chronić, mnie i swoich rodziców, a nie było nikogo kto ochroniłby jego, a ja... ja...

Kolana ugięły się pod nią, czego zupełnie nie przewidziała. Upadła ciężko na posadzkę, dusząc jęk pełen rozpaczy i wyrywającego się z gardła szlochu. Ból przeszył jej klatkę piersiową i zaczął rozsiadać się tam, rozlewać, zalegać niczym wielkie, czarne, skołtunione dzikie zwierzę, przygniatając i nie pozwalając nabrać prawidłowego wdechu.

Skuliła się, przyciskając nieznośnie trzęsące się łokcie do brzucha, targnięta nagłymi torsjami.

Jeśli Potter zginie... jeśli Śmierciożercy wejdą do szkoły, jeśli zaatakują... jeśli ktoś umrze...

To wszystko będzie moją winą. To ja to zrobiłam. To ja...

Kończyny mrowiły ją i drętwiały jednocześnie i choć odbierała to tak dotkliwie, jej umysł zdawał się odrywać od ciała. Odpływała w tym odrealnieniu, w tym odklejeniu od chłodu posadzki, w którą boleśnie wbijały się jej kolana, od ciszy panującej w korytarzu; mrok wlewał się w jej głowę i nie widziała już znajomych, tak mocnych i niewzruszonych wiekiem ścian, nie widziała pełgającego po nich blasku światła, była tylko ciemność, lepka, nieprzenikniona, przerażająca i narastające z każdą sekundą dudnienie w uszach, które równie dobrze mogło być rozpaczliwym biciem jej własnego serca, jak i tupotem dziesiątek wrogich, brukających spokojny, ciepły Hogwart stóp Śmierciożerców...

To jej wina. Jak głupie... jak nieskończenie głupie było wszystko, czego się dopuściła... w imię nastoletniej miłości? Jak mogła być tak ślepa, jak mogła nie widzieć tego, że od samego początku ją oszukiwał? Czy w ogóle miał zamiar z nią odejść? Czy naprawdę był tak zły, tak zaślepiony potęgą Czarnego Pana, jak jej rodzice? Od początku wiedział, że ją opuści... że zostawi ją samą tak, jak zrobiła to jej matka?

Tak zimno.

Było jej tak cholernie zimno.

To moja wina. Jeśli ktoś ucierpi... jeśli ktoś zginie, to ja będę za to odpowiedzialna.

Dusząc się własną śliną i łzami, uparcie walcząc o powrót do świadomości, jednocześnie zatapiała się coraz bardziej w szaleństwie, pozwalając mu wiązać ręce i myśli niczym niewidzialnemu, krępującemu sznurowi o grubym splocie.

To on jej to zrobił. To przez niego naraziła na niebezpieczeństwo tylu niewinnych, niczego nieświadomych ludzi. Zjednał ją sobie, przywiązał do siebie, omotał, a ona poddała się temu z uśmiechem na ustach, z otwartym umysłem i sercem, przekonana, że naprawdę ją pokochał.

Córka Śmierciożercy || Draco MalfoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz