dzień pustki

57 12 1
                                    


I akurat wtedy, gdy napadła mnie chęć, by wynurzyć się z ocienionych sfer mieszkania, zorientowałam się, że dzień jest jakiś niemrawy, anemiczny i najzwyczajniej w świecie kiepski. Że stoi na zewnątrz ze złowrogą tajemnicą, przepełniony wonią stęchłej kolokwialności. Że to dzień z tych, co zdają się trwać w stanie embrionalnego omglenia i, opóźnione i spowolnione, mają w sobie strach przed słowotwórstwem i przedświtowe przyćmienie. I mimo to droczą się bezwstydnie z nastrojami, monotonne i odbarwione jakąś dogłębną i bezrozumną szarością, która została na oślep i bez wyczucia w dozowaniu proporcji wymieszana do ostatecznej nijakości z chorobliwą subtelnością pleśni i półmaterialną bladością mgły, a potem nadała sobie prawo, by snuć między sferami pajęczyny swoich proroctw i zwiastunów. Jakby nie była przerośniętą anomalią wyegzaltowanego niechlujstwa! Jakby nie zrodziła się z sentymentów letargicznych chaosów! 

Swoją podniebną teksturą plantacji rumieńców i srebrzeń owa szarość przypomina zaś brylastą glinę, miejscami łagodzi obojczyki załomów i stacza się w subtelne fale rozmiękczonych marazmów. Oblepia w omglonym i pluwialnym zwielokrotnieniu kabłąkowaty szkielet nieba masą szklanych chmur. Owo niebo, odsłonecznione i zasmarkane, ugina się i przytłacza swoją otyłą, wypłowiałą witryną oddechy i emocje widzów tego mozolnego spektaklu. Flegma firmamentu, rozdzwoniona uroczystym helokaniem mikroskopijnych precypitacji, promieniuje fioletem i teatralną, platynową melancholią. Sfery i kopuły wiją się u góry bezimiennymi, zmutowanymi obłokami, skwiercząc beztrosko z nutą smutku, a ich połacie są apokryficzne i bezkształtne jak homunkulus.

Wizja wyjścia na zewnątrz napawa uczuciem niedorzeczności, uzasadnionym byle pobieżnym spojrzeniem rzuconym w okno, bowiem wkroczyć w te mokre, srebrzące się tumany byłoby jak opuścić batyskaf zanurzony w głębię podejrzanego i kuglarskiego lazuru, rzucony na pożarcie mętności i alienacji nieskończonych, jedwabiście bezechowych ciemności. Okalające mnie apodyktyczne i nieokrzesane terytorium zwaliłoby się multum swoich kondygnacji, ściskając ciśnieniem stężonej obcości, wysysając i wypaczając moje cienkie i wypłowiałe jestestwo.

Dzień ten ostentacyjnie wytrąca z siebie łupież patosu, wyczesuje okruchy pamięci i rzęsy metafizyki, stając z nędznym wyrazem twarzy pod przymrużonymi oknami i wypełniając swoją mimowolną demonstracją zahibernowane ulice. Ma krzywe dłonie drżące od jakiejś niesłowności, a spojrzenie platynowych gałek obija się o bryły swoją chytrością. Jego niezdarny i kolisty korpus trzyma w ryzach uwarunkowaną charakterologicznie kleptomańską tendencję. Taki dzień wypadałoby poddać aborcji. Anulować, ignorując jakąkolwiek czasoprzestrzenną koherencję. To jeden z tych, które istnieją półświadomie i zdaje się, że bynajmniej nie mają żadnego powodu, bo snują się owalami i kłębami w jakiejś niemej, dumnej monotonii. Bo są jak kapryśne kalendarzowe pustosłowie, udręka znużonego roku rozciągniętego jak guma na horyzoncie zabieganych miesięcy. Bo niby jest, ale przecież zawsze musi jakiś być. Niby jest, a jakby sam nie chciał być. To dzień, co wkrada się w życie jak mysz do garażu lub — broń boże — jak jakiś bezczelny karaluch, lecz potem wymyka się tylnymi drzwiami, niepostrzeżenie i bez śladu. Istnieje tylko w ograniczonym ułamku czasu (który z racji rozciągliwej i iluzorycznej natury dnia będzie mącił się i rozrzedzał, by wypełnić jego próżne i opustoszałe wnętrza) i zostanie zapomniany z momentem, gdy teraźniejszość wytrze buty o wycieraczkę zmierzchu i wejdzie bez pukania w noc.

Dzień ten jest jak bańka mydlana, mniejsza niż pieg na policzku czasu, obśliniona zorzą polarną; bańka, której życie zostało naddane przez rozkwit pustki, bezlitośnie rozpychającej się do nagłej, bezpowrotnej i intymnej anihilacji.

Mimo to dzień ten zdaje się jednocześnie mieć niewyczerpane pokłady nonsensu, które pozwalają mu dłużyć się w dowolnie zaaranżowane symulacje bycia. Długo więc i niespiesznie przegląda się w nieumytych oknach, nęka białe koronkowe firanki. Rzuca sobie powłóczyste wietrzne spojrzenia, przeciągając sylaby swoich siwych podmuchów. Nieśmiało obsiada powietrze (jak mszyca, która zadomawia się w grządce róż) lub zlizuje kurze i pajęczyny zastygłe na parapecie, bo smakują mu jakąś prymitywną, bliźniaczą inercją. Wchodzi między zęby i zostawia nieopisaną gorycz. Nieustannie błądzi sam po ulicach jak otulony chandrą przechodzień, jak cudzoziemiec lub wręcz jak apatryda. Dzień ten, zdaje się, jest niewyspany, nie do końca przy zmysłach i dawno nie rozmawiał ze Słońcem.

Ale kim ja jestem, żeby mieć mu to wszystko za złe? Czy to nie tak, że więcej mam za złe sobie i w gruncie rzeczy to o sobie piszę, a dzień to tylko atrapa, pusty prosty pretekst, tragiczny pozór, którego zachmurzonym płótnem nakryć można sztalugę dla tej bezużytecznej anegdotki? Bo żaden z nich nie ma przecież obowiązku umilać egzystencji, a fatalna udręka wynika dopiero z wariantów interpretacji i ciężaru perspektyw. Bo przecież aż siny od całej tej swojej wszechmartwoty dzień mógłby być jak migotliwa perła na dnie morza filuternego artyzmu, lecz wtedy ja i tak nawet nie zapukałabym (choćby i daremnie) do jego drzwi w immanentnym przeświadczeniu, że wstyd, że po co, że nie wypada. Że ten dzień jednak na mnie zbyt poetycki.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: May 03, 2022 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

sny o monsunachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz