epoka rzekoma

63 15 0
                                    


1

Przez całą noc dzień zapomina. To aspekt bezwiedny i bynajmniej nie tak złowrogi, na jaki brzmi. Z pamięci dnia wytracają się jego ambicje, personalia i inklinacje, i przez cały utkany z brzoskwiń i mleka świt musi uczyć się od nowa swojej fizjonomii. Dzień w dzień — siebie w siebie — jest zobowiązany na nowo kreślić liniatury swoich pleonazmów i rzeźbić w krnąbrnej materii tekstury i morfologie swoich lustrzanych wcieleń.  Z jego pulsujących, połyskliwych i wypolerowanych miodową opatrznością machin znikają wszystkie języki i mija chwila, nim znów zacznie snuć ballady matowych poświat i hymny mglistych zwierciadeł. Uczy się szybko, zaczynając od uniwersalnej mowy zabieganych ptaków i bezsennie, lecz indyferentnie czuwających obelisków drzew, a kończąc na specyficznych dialektach i akcentach cieni o różnych karnacjach, rozmiarach i kształtach. Nim jednak zacznie cokolwiek sobie przypominać, noc rozkwita jeszcze w echolokacji gwiazd, obejmuje rzęsy zręcznym i ukradkowym periplusem, pełna słodkiego prozelityzmu, długa i wielka, gęsta i bucząca. Noc ta, by powrócić na swoje rewiry, ogłuszyła mroźnym i słonym szeptem rdzeń dnia, syczący, parny i plwający na wszystko złocistą flegmą; rozbiła o lustro przestworzy ten wypełniony pszczołami bezdenny słój i nakarmiła się miąższem zadomowionej w nim różowej poezji. Patrzyła, jak dzień rozlewał się po horyzoncie krzykliwą opalenizną i żylastą krwią, jak płonął sam w ogniu swojej rzekomej ostateczności, obrastał własną skórą jak eterycznym kurzem lub falistym grzybem, nim doszczętnie i bez śladu go wchłonęła. Zdaje się, że doszczętnie i bez śladu wchłonęła również czas, bowiem noc oczyszczona z porostów i osadów dnia ukazuje swoją migotliwą i egzotyczną strukturę wibrujących arabesek ślepoty i półmaterialnych balsamów pieszczących zarazem to, co haptyczne i to, co noumenalne. Struktura ta układem idei i genotypem zamysłów przypomina krystaliczny eternalizm. Noc uplastyczniona zagnieżdżonymi w niej wyobraźniami rozpościera w sobie nieznane nigdzie indziej szlaki żądz i aspiracji, i daruje swoim gościom nieograniczone niczym, wierne i giętkie marszruty. Myśli stają się nieskończonymi studniami i wędrują w głąb siebie na wszystkie strony, również po promenadach i szczelinach czasu. Być może to przeświadczenie rodzi się na wskutek usuwania części wspomnień i zwyczajów związanych z trawieniem jawy, w których czas odgrywa karygodnie dużą rolę, a jakakolwiek anachroniczność jest niemalże efronteryjna. W świecie dnia czas przywdziewa raczej despotyczne i nieprzystępne emploi, a umoszczone w nim umysły ulegają jego kaprysom i segregowane według nich procesy są usidlane w ciągu zależności, sensów i metryk. Gdyby wejść w noc tak jak robak wchodzi w bordo czereśni i przejść się po jej filigranach i melodiach tak jak chodzi się po ścięgnach dnia, nietrudno byłoby według tych samych zwyczajów poddać się czasowi i płynąć z jego nurtem. Ale noc ma tysiące innych korytarzy i jaskiń, którymi wejść można na jej aksamitne płaszczyzny, ma tysiące innych dziupli i portali, które prowadzą do tysięcy jej zakątków. Ma też chropowate ściany i wyrzeźbione przez myśli klify, przez które wpłynąć można w jej maleńkie struktury. Wtedy i czas przybierze sobie inną rolę, może i zacznie łasić się do nas biletami w różne strony swojego świata? Może wypełni się subtelną minoderią jak każdy inny komponent nocnego elementarza?

Noc i wszystkie jej dzieci są przecież onirycznym słownikiem presumpcji i filologią imponderabiliów. Noc nie ma żadnych uroczysk, które chciałyby rzucić się w zmysły wzroku, czy wyraźnej dystynkcji w obrębie horyzontów, a jej hiacyntowa woń gładko przechodzi w gradienty fioletów i granatów. Jej włosy od czasu do czasu siwieją i erygują dzień. Lecz czy nie istnieje jakiś bliżej nieokreślony, lecz w pełni czytelny moment, w którym owe włosy dopiero zaczynają wypadać i nie usłały jeszcze ściółki pod stopy dnia? Moment między impresją a ekspresją, między infinitezymalnymi rozgałęzianiami obu pór doby, który ma wszystkie cechy bytu i niebytu, snu i jawy, a zarazem jest jak żaden inny; moment ulokowany gdzieś tuż za plecami ustawionych w kontrapoście jutrzenek, który złapać może tylko precyzja przypadku?

sny o monsunachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz