Rozdział 1 "Babcia Bel"

114 7 123
                                    

7 lat później, Londyn

             Claribel Moriss była najcudowniejszą opiekunką, jaką można sobie wymarzyć. Mimo niskiej renty i właściwego dla wieku nieco zdziwaczałego sposobu bycia, robiła wszystko, by Aerii niczego nie zabrakło. Nigdy nie uczyniła jej wyrzutu, kiedy dziewczynce zdarzało się jeszcze stosunkowo niedawno moczyć w nocy łóżko, wstawała do niej po kilka razy, gdy mała budziła się z krzykiem, a choć sama była mugolką, zadbała o to, by podopieczna nie utraciła kontaktu ze światem magii. W tym celu wykupiła dziesięcioletnią prenumeratę Proroka Codziennego, a nawet wystarała się dla niej o prywatnego nauczyciela.

          Odkąd dziewczynka skończyła sześć lat, zjawiał się więc w ich malutkim, nieco zatęchłym mieszkanku profesor Emil Serafinowicz – niezwykle enigmatyczny staruszek, który mówił mało, z wyraźnym obcym akcentem. Miał w zwyczaju długo i bardzo cicho tłumaczyć istotę każdego zaklęcia, zanim w ogóle pozwolił jej chwycić różdżkę. Kiedy jednak już to uczyniła, czarowanie wydawało się podejrzanie proste i niezwykle satysfakcjonujące, a przynajmniej w przypadku tych elementów, których prezentacji nauczyciel od niej wymagał.

           Poza lekcjami magii, z „babcią Bel" – jak nazywała opiekunkę Aeria – żyło się jednak całkiem zwyczajnie. Najważniejszą część dnia stanowił poranek, kiedy to staruszka dreptała do pobliskiej kwiaciarni po świeże gardenie. Były to ulubione kwiaty świętej pamięci kapitana Philipa Bartona, bohaterskiego pilota RAF-u, który zginął, zestrzelony nad Londynem dwudziestego piątego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, na trzy dni przed planowanym ślubem z babcią Bel. To właśnie jemu kobieta zawdzięczała swoją świadomość istnienia magii. Bliski przyjaciel kapitana był bowiem charłakiem, który bez oporów, barwnie opowiadał Philipowi o świecie czarodziejów.

            Od śmierci narzeczonego, Claribel stroniła jednak od ludzi. Nigdy się powtórnie nie zakochała ani nie wyszła za mąż, a centralnym punktem jej mieszkania zostało czarno-białe zdjęcie ukochanego, pod którym razem z Aerią, codziennie kładła świeże kwiaty. Niemal identyczną czcią otaczała stary fortepian, zagracający prawie połowę niewielkiego saloniku. Odkąd tylko Aeria pojawiła się w mieszkaniu, pobierała od niej lekcje gry i śpiewu, aż w końcu sama była w stanie zapewnić staruszce chwilę wytchnienia, każdego wieczoru zasiadając do instrumentu, wygrywając i wyśpiewując najpiękniejsze melodie z jej młodości.

                Dla małej to była przyjemność. Z reguły uwielbiała wszystko, co dawało babci odrobinę radości, muzyka jednak wydawała jej się cudowna sama w sobie. Koiła serce i umysł. Co więcej, jako znakomita obserwatorka, Aeria szybko nauczyła się tych poranno-kwiatowych i wieczorno-muzycznych rytuałów, w pełni pojmując ich wręcz metafizyczną naturę. Nauczyła się rozumieć babcię bez słów. Claribel używała ich bowiem bardzo niewielu. Rzadko też okazywała uczucia wprost. Lata samotnego życia i całkowity brak kontaktu z młodym pokoleniem sprawiły, że kobiecie ciężko było wczuć się w potrzeby dorastającej dziewczynki – począwszy od tych z zakresu mody, na emocjach skończywszy. Co prawda zdrowy rozsądek podpowiedział jej kiedyś, by zabrać małą do psychologa, ale ten niczego nie stwierdził, a sama Aeria nie widziała potrzeby kontynuacji terapii. Jak oznajmiła opiekunce, czuła się zupełnie normalnie, a dociekliwe pytania specjalisty wprowadziły ją w niepotrzebne zakłopotanie. Ponieważ, poza powtarzającymi się od czasu do czasu koszmarami, nie zdradzała żadnych widocznych oznak depresji czy traumy, odesłano ją więc do domu z krótkim opisem, sugerującym opiekunce, że dziecko rozwija się zupełnie prawidłowo, jest z natury dość nieśmiałe i skryte, a choć pozostaje świadome przeszłości, traktuje ją z dystansem, właściwie nie pamiętając swoich rodziców.

           Claribel to wystarczyło. Dziecku także. Aeria pokochała staruszkę oraz ich wspólne, ciche i skromne życie. Zresztą innego przecież nie znała. Nie przeszkadzało jej, że nosi źle dopasowane ubrania, zdecydowanie nieprzystające do współczesnych czasów, że całym jej światem stała się malutka kwiaciarnia na rogu i jeszcze mniejsze mieszkanie z rozpadającymi się meblami i że nie ma właściwie żadnych znajomych. Nie. Babcia Bel była lepsza od całej rzeszy przyjaciół. Okazywała jej dziwny rodzaj kojącego chłodu, dając poczucie normalności i bezpieczeństwa, słuchała jej słów i drżącymi dłońmi piekła gumiasty keks na każde kolejne święta... aż do tamtej chwili.

Kołysanka UtraconychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz