Czarne Dni (RON)

285 24 14
                                    


To jest ten moment...

Ten właśnie moment w całym dniu, kiedy zza otwartego okna wpływają fale wiatru poruszające powoli firankami w kolorze czystej, śnieżnej bieli. A słońce leniwie pojawia się na południu, ten moment, ta godzina kiedy Rzeczpospolita czuje, że żyje. To jest ten moment kiedy do jego otwartych oczu wkraczają promienie słoneczne. Nie zamyka ich. A one pieką, łzawią, krzyczą, żeby ochronił ich powiekami. Nie słucha ich, ponieważ wtedy on czuje, że żyje. Kiedy zdaje mu się, że ma on sens, że Bóg jeszcze o nim nie zapomniał i daje mu znak, w postaci błogosławionego światła. Bierze głęboki wdech i...

Wtedy, zostaje jego euforia brutalnie zakończona.

 Słyszy dźwięk butów.. Chyba nawet na lekkim obcasie, nie wie. Tak.. Dziwnie stukają. Ktoś podchodzi do okna, wymijając go i je zamyka. Zasłony zamierają, słońce szybko, zawstydzone, chowa się za ich obliczem.

Wtedy, znowu wraca do rzeczywistości.

Znowu zostaje odsunięty od bodźców związanych ze wzrokiem. Jakby on chciał mu przypomnieć, kim jest, jakim pechem został obdarowany.

Otóż Litwin jest ślepy- nieważne pod jakim kątem to zinterptetujecie, macie racje. Nie widzi od urodzenia, a jedyne co widzi, to światło, które musi być mocne, wręcz palące. Wszędzie jest ciemność. Nieważne co zrobi, ona jest. Jak wierna przyjaciółka, która zawsze cię pocieszy, jak służka która otrze krew, jak ukochana osoba otulającą ciepłem szepcząca "jestem tutaj".

Gdyby nie zapach jegomościa, najprawdopodobniej nie wiedział kto to jeszcze przez parę minut, lecz zapach jest wręcz duszący, zapach lasu iglastego, krwi i duszących perfum zdemaskował go. Ten wręcz smród zapamięta nawet po śmierci i ponownym odrodzeniu się.

Osoba podeszła do niego, usiadła koło niego i wyciągnęła dłoń w geście pogładzenia po policzku. I to uczyniła. Jego dotyk, palący wręcz, lecz też w jakimś stopniu kojący. Przeszywał go wzrokiem, A głównie skupił się na jego oczach. Niby w jakim celu? Nie rozumie tego.

Polak od początku bycia głową Uni, był traktowany pobłażliwie. Kto by traktował poważne, ślepą personifikację? Nigdy nie miał zdania, nigdy nie miał miłości, jedyne kogo miał to swoje stolice- Warszawę i Kraków. Byli dla niego jak bracia i przyjaciele. Jako jedyni słuchali jego pomysłów. Lecz i mimo ich, czy służących, który z powodu jego stanu byli na jego zawołanie- był samotny. Błąkał się bez celu po korytarzach, które nu wydawały się rozległe wzdłuż i wszerz.

Lecz pewnego dnia, jego życie jakby się zmieniło.

Mniej więcej pięć lat przed pierwszym rozbiorem Polski pojawił się on. Zaczął się interesować Lechitą, odwiedzać go.

Był oczarowany tym, że ktoś w ogóle się zainteresował jego istnieniem! Coraz bardziej i bardziej stawał wdzięczny. Nikt, absolutnie nikt nawet nie pofatygował się, żeby powiedzieć mu, że to się źle skończy, że to Autodestrukcja, że będzie żałował.

Ale, nawet gdyby ktoś mu to powiedział- nie posłuchałby się. Uczucie, które się między nimi tliło, oślepiło go, w inny sposób. Zamiast myśleć nad nowymi reformami, o nowo upieczonym królu, myślał o nim. Chodził po ścianach, o myśli kolejnego spotkania. On powiedział, że będzie o siedemnastej. Już o piętnastej wręcz eksplodował, a od szesnastej czekał. Jak pies.

Nie widział nic w tym złego, przecież są tylko znajomymi, prawda?

Do czasu.

Minął rok od ich pierwszego spotkania. A on poprosił Rzeczpospolitą o spotkanie się w centrum lasu. Dziwna propozycja, posiadała błędy logistyczne, jak ślepy miał dojść do centrum lasu? Do cholery! Kto miał wiedzieć, gdzie jest jebane centrum lasu!? Na szczęście, Kraków wiedział, i zaprowadził go, potem szybko się ulotnił.

~ғɪʟɪżᴀɴᴋᴀ~ (One-shoty z countryhumans (Tw:dużo RON"a)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz