002

165 9 2
                                    

Czarna, skurczona trawa zachrzęściła pod jego stopami, gdy dotarł do posiadłości Sekty Wu. Leżała kilka li od miasta, sytuując się blisko wąskiego przesmyku dzielącego, niby wielka rana, góry na dwa szczyty. W zasięgu wzroku miał jedynie gęsty las, który był niepokojąco cicho — żadnych ptasich treli, bzyczenia owadów czy szumu rozłożystych koron. Nawet powietrze przestało smakować, zupełnie jakby okaleczono wszystkie zmysły Wei Wuxiana. Zmarszczył czoło i wyjął opalizujące dizi zza pasa. Zaczął obracać je wokół palców, klucząc między gdzieniegdzie tlącymi się ruinami posesji. Jedynie spękany mur oraz rozcinające niebo proporce stały nietknięte, lecz była to jedynie kwestia czasu. Ten pożre i je.

Przystanął, gdy nadepnął na nawęgloną flagę z herbem klanu Wu. Przyklęknął i wziął materiał między palce, lecz puścił go, gdy zaczął kruszyć się pod jego dotykiem. Popukał końcówką Chenqinga brodę, a następnie raz jeszcze przeskanował okolicę wzrokiem. Napotkał jedynie ruiny: roztrzaskane drzwi wejściowe, wolno stojące słupy, które niegdyś dźwigały ciężar teraz porozrzucanego wszędzie dachu. Tarcze treningowe zostały przewrócone, całymi garściami wychodziła z nich słoma, zaś drewniane miecze przypominały kupę drzazg. Próbował nie rozmyślać o rdzawych plamach zdobiących ocalałe fragmenty parkietu i ścian.

A jednak wyczuwał czyjąś obecność bardzo wyraźnie, jakby stała tuż obok niego, trzymała go mocno za bark i oglądała pogorzelisko wraz z nim. Wstał z klęczek wraz z jęknięciem kości. Miną jeszcze lata, zanim posiadłość zniknie całkowicie z powierzchni ziemi, zabierając ze sobą do grobu tajemnice rodziny i marzenia adeptów Sekty Wu. Chociaż...

Nagle zerwał się wiatr, zagubiona żerdź przeturlała się niezgrabnie z wizgiem. Wei Wuxian odwrócił się raptownie, zaciskając mocniej palce na flecie. Czuł każdym włóknem mięśnia, delikatną siecią nerwów nabrzmiałą od cudzej krwi energię urazy. Mógł smakować ją na języku, drażniła nos niczym stary kurz, piszczała w uszach, zupełnie jakby zwrócono mu wcześniej zabrane zmysły. Znów istniał.

W miejscu, gdzie niegdyś musiał stać tron Lidera Sekty, przycupnęła kobieta. Ciemne, smutne oczy śledziły każdy najmniejszy ruch Wei Wuxiana, mógłby pomyśleć, że robiła wiwisekcję jego duszy. Lewą stronę jej twarzy ucałował ogień — jasnoróżowa blizna sięgała aż żuchwy, była nieregularna, jak kleks atramentu. Jednak nie to przykuwało największą uwagę i frapowało Wei Wuxiana najbardziej.

Wpierw ujrzał srebrną ozdobę wplecioną w czarne włosy, które kołysały się wokół drobnej, niepozornej twarzy. Szpiczasta korona wraz z piękną, granatową szatą jasno informowały, że miał zaszczyt spotkać samego Lidera Sekty Wu.

— Nie żyjesz, prawda? — spytał, choć znał doskonale odpowiedź. Otaczająca kobietę poświata niemal cuchnęła energią urazy, czyimś grzebaniem w naturalnym porządku świata. Postukał dizi o biodro. — Nie sądziłem, że Sekta Wu miała Liderkę, w końcu Wu Ziya miał jedynie syna. Czyżby i to było kłamstwem?

Zjawa milczała. Jej twarz znaczyło skrajne zmęczenie i gasnący głód. Niczym smagane wichrem piaski pustyni, siekane morską pianą szczerzące zęby skały. Głębokie rysy przeciekały frustracją, ale też chorobliwą determinacją. Miał przed sobą człowieka, który prędzej wypruje sobie żyły, zanim przyzna się do porażki.

Spojrzała mu prosto w oczy, ból przeszył mu skronie, aż zobaczył gwiazdy. Zacisnął mocno szczękę. Wspomnienia wypełniły jego umysł i zaraz potem zniknęły, pozostawiając jedynie zimno i pustkę w kościach. Zobaczył, jak ktoś odchodzi, krew na rękach, pęd wiatru, gdy spadał w dół. I dwa słowa tłukące się po czaszce.

Przepraszam...

I dziękuję.

Próbował strzepnąć paskudne przypuszczenia, odkleić od skóry pył spalonych chwil, które przecież nigdy nie istniały. Nie mogły, nie mogły, przecież oni żyli, on żył. Palce pobielały mu od kurczowego trzymania dizi.

BÓLE FANTOMOWE, mdzsWhere stories live. Discover now