Rozdział 10

219 15 8
                                    

Leżał na łóżku bez ruchu, bez jakiej kolwiek krzty życia w poszarzałych, podkrążonych oczach — w końcu jak mógł spać po tym, co stało się wczorajszego wieczoru. Głowę miał pustą, oczy chodź koloru bezchmurnego nieba, ciemne i puste, pustka ogarnęła także jego serce, które chodź wybijało odpowiedni rytm, było martwe. Mianem martwego można równie dobrze określić całe jego ciało, chodź problem tkwił w duszy.

Czy ona tak właściwie jeszcze istnieje?

Przymknął powieki, zaś głowa bezwładnie, sama powędrowała mu w bok, lekko zjeżdżając z miękkiej poduszki. Nie miał siły wyrażać nic, jedyne na co się zmusił, był ryk w kierunku Chifuyu, aby ten nie wpierdalał się bardziej w sytuację. Ciemno włosy miał dobrą świadomość tego, że zranił przyjaciela, był jednak przekonany że zrobił to w dobrej wierze, bo tak było, prawda?

Może jednak próbował się jedynie oszukać, i wyprzeć pieprzone poczucie winy z własnego wnętrza? Sam nie wiedział, nadal nie wie, i raczej się nie dowie.

W końcu nie chciał niczego złego dla Matsuno, zrobił to w tak dobitny sposób, aby mieć pewność  że temu nie będzie nic grozić — angażując się w pomoc, sprowadził by jedynie zagładę na samego siebie, i tak dużo nie brakowało aby ta doszła do skutku. Nie był głupi, wiedział co by mu groziło; a może jednak jest?

W końcu sam rzucił się do tak ryzykownej formy ucieczki, nie miał planu, nie miał pewności swoich działań, nie miał nic. To, że doszło do gwałtu było równie jego winą.

Myśląc o tym zimny drzeszcz przeszedł po jego kręgosłupie, nadal czuł zimny dotyk dłoni Białowłosego na ciele czy każdy pozostawiony przez niego ślad na jasnej skórze.

To wszytsko działo się tak szybko...

Tamtego wieczoru, kiedy Mikey zawisł nad Takemichim, sam jako oprawca swej ofiary nie wiedział, że dopuści się tego, czym w faktach jedynie chciał  go nastraszyć.

W sypialni jedynie było słychać cichy, błagalny ton chłopaka, z którego Mikey pozbywał się odzieży — Nie dotykaj mnie —  łkał, podejmując się jakiejkolwiek formy ucieczki. Był jednak skazany na porażkę, od samego początku, już w dzień swej domniemanej ucieczki tak było.

Czuł obrzydzenie i strach, gdy miał  świadomość obcego dotyku na swej skórze, targały nim dreszcze, zaś odczuwalny oddech chłopaka, palił go niemiłosiernie. Jak gdyby został oblany wrzątkiem — każdy najmniejszy ruch zostawiał piętno.

Chłopak nadal się łudził, że starszy go posłucha, jednak niezliczona ilość łez i próźb nic nie wskórała. Gdy ten zaś zebrał w swoim słabym ciele siłę, próbując odetchnąć go od siebie, Białowłosy z łatwością pochwycił  jego nadgarstki — przycisnął je do miękkiego materacu, ściskając boleśnie, co wywołało w nim panikę.

Jednak panika owa, była nie porównywalna z przerażeniem które odczuł gdy wampir nie znacznie wolną ręką uniósł jego biodra, a w następstwie tego czynu odczuł przygniatający, tępy ból; odczuwalny w okolicach miednicy.

Czując każdy bolesny ruch, coś w nim skruszyło się; czy to nadzieja? Być może dusza? Sam nie wiedział, nie było to już istotne — nic już do istotnych nie mogło się zaliczyć. Łzy przestały kapać, ciało przestało stawiać opór, po prostu był. Leżał, czakajac jedynie na koniec, to jedne o czym teraz marzył.

Patrząc na niego, niby dostrzegał te same rysy twarzy, jednak wewnątrz jakby widział inną osobę. Oczy wydawały mu się jeszcze bardziej nie obecne, niż zwykle, zgadywał że sam ma podobne spojrzenie.

Wtem coś sobie uświadomił.

Teraz konkretnie, w tym momencie, w tej sypialni wypełnionej jedynie sapmnieciami i ich szybkimi oddychami byli jedynie oddziałującymi na siebie ciałami — jednak nie prawdziwymi, siwadomymi czynów osobami.

Nie teraz...

O poranku, obaj będą żałować, będzie żałować nawet ten, który dopuścił się tak straszliwego czynu.

W istocie, nie były to prawdziwe intencje wobec tego chłopaka, nie takie miał zamiary i plany. Prawda? Robił to aby zapewnić mu bezpieczeństwo, i mieć pewność że ten będzie posłuszny — okłamywał się.

Nie teraz, może jeszcze gdy ratował go przed dawnym przyjacielem, wtem gdy zaciągnął go siłą do tego domu wiedząc, co stanie się z nim w świecie zewnętrznym, tak to wyglądało. Teraz zawładnęła nim złość, której ten się tak wstydził.

***

Gdy oprzytomniał ledwo co zaczęło świtać, niebo było dziś szarego odcienia, smutne i pobladłe, zaś śnieg padał nieśmiało — pojedyńcze jego płatki wirowały w powietrzu, kończąc swój taniec na parapecie i szkle okna.

Westchnął cicho, spoglądając w stronę chłopaka leżącego tuż obok, zasnął ledwie parę chwil wcześniej, wiedział o tym, gdyż przebudzał się co chwila, słysząc cichy płacz. Zmrużył powieki, analizując wszytsko co stało się wieczorem, po czym przeklnął brzydko w duchu. Jeszcze raz zawiesił na nim wzrok — Wybacz, Takemichi — szepnął delikatnie.

Siedział na ciemnym dachu rezydencji, często tam przesiadywał, gdy nie był pewnych swych dalszych postępowań, czuł się skołowany, i nawet on czuł lekkie obawy co do przyszłości; jego towarzyszy, Takemichiego, Kazutory samego siebie. Nie umiał stwrdzic co przyniosą następne tygodnie, nigdy nie widział.

Spojrzał na nieboskłon, cały czas szary i smutny — Emma, co mam zrobić? — szepnął, nie zacznie przymykając ciemne oczy, przepełnione nicością. Gdyby miał siostrę przy sobie było by inczej, wszytsko było by inne, jego życie nie straciło by barw.

Nie stracił by samego siebie, blasku w oczach oraz żywotności duszy.

***

W tym samym czasie Hanagaki niemrawo wstał z łóżka, zmuszając obolałe mięśnie skierował się w stronę łazienki. Niepewny żadnego z swoich ruchów pozwolił by chłodna woda obmyła jego ciało, mając nadzieję że świadomość wczorajszej nocy chodź trochę od niego odpłynie.

Z dnia na dzień robiło się tego za dużo; porwanie, przysięga, ucieczka, "wyjątkowa krew", obcy mówiący o nim mianem Serafina. Co to w ogóle znaczyło, co jeszcze go spotka w tym miejscu.

Nienawidzi tego miejsca, nienawidzi wszystkiego, a w tym całym bałaganie najbardziej nienawidził samego siebie.

– Po co w ogóle żyje? — zapytał swe odbicie w lustrze.

Mały Książę i Wampir //TakeMikey//Where stories live. Discover now