C z ę ś ć I

19 1 0
                                    


Anya radośnie wskoczyła w kałużę w parku, rozbryzgując wodę dookoła i śmiejąc się. Bond biegł obok niej, szczekając radośnie i merdając ogonem, jednak nie był na tyle odważny, żeby pójść w jej ślady i trzymał się tylko brzegów kałuż.

Loid obserwował adoptowaną córkę poważnym wzrokiem, podczas gdy trzymająca go pod ramię Yor chichotała, obserwując dwójkę. Anya w końcu miała okazję wykorzystać swój różowy we wzór ze stokrotek komplet: płaszcz oraz kalosze przeciwdeszczowe, które wypatrzyła i błagała o ich kupienie jej już dawno temu, a potem dostała od przybranej matki za dobrą ocenę. Yor trzymała swoje „krwawe" pieniądze na właśnie takie okazje.

– Anya, uważaj, żebyś się nie poślizgnęła!

Yor spojrzała na blondyna z ukosa. W wolnej dłoni trzymał parasol, który ani na moment nie przekrzywił się, nawet kiedy nie zwracał uwagi na wykonywaną czynność. Jego przystojna twarz wbita była czujnie w hasających Anyę i Bonda. Pokręcił głową, wzdychając głęboko.

– Anya ma wielką frajdę – powiedziała, przymrużając z uśmiechem oczy. – Przypomina mi Yuriego, gdy był w jej wieku! – Widząc spojrzenie Loida, spojrzała na niego z rozbawioną miną, przewracając oczami. – Nie musi mi pan wierzyć, ale mój brat nie zawsze był... taki.

Loid odchrząknął.

– Oczywiście. Dorastał w trudnych warunkach.

Yor odwróciła wzrok, przełykając ślinę.

Dopiero wtedy Loid zrozumiał, że popełnił gafę. Wiedział nie tylko od niej, ale i ze swoich źródeł, że jego „żona" robiła wszystko, żeby jej bratu się niczego nie brakowało. Yuri nie przebierał w słuchaczach, kiedy opowiadał o swojej ukochanej siostrzyczce. Mimo niechęci blondyna do jedynego krewnego Yor, musiał przyznać, że doceniał, że tak się o nią troszczył. Znał rodziny, które wspierały swoich krewnych, a następnie oni osiągając sukces odwracali się od nich, jakby ich pomoc nigdy nic nie znaczyła.

– Nie to miałem na myśli – sprostował szybko. – Wiem doskonale, że zajmowała się nim pani najlepiej jak umiała. Po prostu... czasy nie sprzyjały wtedy nikomu, a zwłaszcza dzieciom.

Yor westchnęła, kiwając głową. Loid poczuł się źle, że sprawił jej przykrość, choćby i na chwilę. Zaraz jednak się otrząsnął. W jego życiu nie było miejsca na prawdziwą troskę. Miał na głowie zbyt dużo, żeby jeszcze dokładał sobie prawdziwych zmartwień. Dla dobra misji musiał jednak utrzymać Yor przy sobie. Nie mógł się o nią prawdziwie troszczyć, ale musiał udawać, że tak właśnie jest.

Dla dobra misji.

Kontynuując spacer po parku, oko Loida padło na nieduży krzew. Zerknął jeszcze na zatopioną w myślach Yor, po czym nieznacznie odchylił się w bok. Odwrócił się do kobiety z uśmiechem, trzymając między zębami różę. Yor czując na sobie jego wzrok również na niego spojrzała. Neutralną minę raptem zastąpiło zaskoczenie.

– Oh, panie Loid... – patrzyła, jak mężczyzna wyjmuje spomiędzy zębów i wręcza jej czerwony kwiat z czarującym uśmiechem.

– Proszę, pasuje pani do oczu, Yor – spojrzał prosto w jej rubinowe tęczówki. Jego uwadze nie umknęło, że również policzki wnet zaróżowiły się do koloru zbliżonego do róży.

– Dziękuję – powiedziała szybko, przyjmując od niego kwiat.

– Ostrożnie, uwaga na kol-... – lecz Yor już zręcznie pochwyciła różę między palce, odwracając wzrok w drugą stronę i ukrywając za jej gęstym kwiatostanem twarz. Loid przyjrzał się pobieżnie jej dłoni i odchylił z uśmiechem lekko głowę do tyłu, gdy nie zobaczył na niej nawet zadrapania.

When Did Those Shadows Come?Where stories live. Discover now