III.3.

393 54 4
                                    

Kiedy wstałam w poniedziałek rano, plecy już mnie prawie nie piekły. A więc żel od Cédrika zdziałał cuda. Ubrałam się w szorty i koszulkę, tym razem z zakrytymi ramionami, żeby nie kusić losu, i zeszłam na dół, do kuchni.

Rodziców już nie było w domu. Tata pojechał do pracy z samego rana. Ponieważ samochód nadal stał na podjeździe, obstawiałam, że zabrał się do miasta z którymś sąsiadem. Musiał jechać aż do Paimpol, czyli prawie siedemnaście kilometrów. Mama wyszła później niż on, ale miała też do pracy o wiele bliżej, bo około półtora kilometra. Zwykle szła tam na piechotę. Prowadziła niewielki sklepik od tak dawna, że wrósł on w lokalny koloryt Quemper Guézennec.

Niedaleko sklepu mamy stała oberża, prowadzona przez państwa Le Roy. W dzieciństwie strasznie mnie to irytowało, bo kiedy chciałam odwiedzić mamę po szkole, musiałam się zawsze natknąć na Patricka Le Roya. Teraz uznałam, że to nie taki głupi pomysł, żeby przejść się tam po śniadaniu i zobaczyć, jak zmieniło się najbliższe miasteczko.

Mama oczywiście zostawiła mi śniadanie. Nie byłaby sobą, gdyby nie zatroszczyła się o dorosłą córkę. Zjadłam więc bagietkę z domowym dżemem truskawkowym, wypiłam kawę, a potem ubrałam się odpowiednio na spacer, czyli założyłam trampki, kapelusz i okulary słoneczne. Na plecy założyłam małą torebkę-plecak, do której wrzuciłam tubkę żelu na oparzenia.

Do sklepu mamy trafiłam przed jedenastą. Była tam akurat pani Le Roy, które skończyła się śmietanka do kawy dla klientów.

– ... a mówiłam tym nicponiom, żeby kupili większy zapas – jęknęła akurat w momencie, kiedy weszłam.

– Na szczęście mam jeszcze kilka opakowań – odpowiedziała moja mama metodycznie.

– Ratujesz mi życie, Régine.

– Dzień dobry! – przywitałam się.

– Och, Gaëlle, jak miło cię widzieć. – Pani Le Roy uśmiechnęła się do mnie.

– I wzajemnie, pani le Roy. Dziękuję za żel na oparzenia. Odkupię go, oczywiście.

– Żel? – zdziwiła się.

– Tak, Cedric przywiózł mi wczoraj.

– Aaa... – Pani Le Roy w końcu najwyraźniej domyśliła się, o co chodzi. – To już wiem, po co ten nicpoń zasuwał wczoraj aż do Guingamp!

– Dokąd???

– Do Guingamp. Wziął samochód mojego męża. Mówił, że potrzebuje pilnie apteki, a w okolicy nie było żadnej czynnej.

Ożesz kurczaki!

– Mamo, masz może lody? – zmieniłam dyplomatycznie temat.

– Zajrzyj sobie do zamrażarki, skarbie – odpowiedziała.

– Nie ma Nuii*?

– Może nie być. Weź coś innego.

– Ale...

– U mnie powinny jeszcze być – wtrąciła pani Le Roy. – Zajrzyj do oberży. Otwieramy o dwunastej, ale już ktoś powinien być w środku.

– Dziękuję, pewnie zajrzę – odparłam, bo nie wyobrażałam sobie jeść innych lodów. No co? Każdy ma swoje guilty pleasures.

Pani Le Roy wyszła, a mama dopiero się do mnie odezwała:

– Myślisz, że Cédric Le Roy naprawdę pojechał wczoraj do Guingamp, żeby kupić ci ten żel?

– Na to wygląda. Będę musiała oddać mu pieniądze za fatygę.

– A ja myślę, że lepiej zrobisz, jak zaprosisz go na kawę. – Mama puściła do mnie oko. – Jak ktoś robi coś takiego dla mojej córeczki, zasługuje na dobre traktowanie.

PLAYBOYWhere stories live. Discover now