❁❝ Po deszczu zawsze wychodzi słońce❞

324 22 58
                                    

══════🥀══════

Pochmurne niebo ciężko oddychało, jakby chciało się pozbyć jakiegoś niewysłowionego ciężaru.
W oddali słychać było grzmot, wydawany przez groźne, burzowe chmury, grożące rychłą ulewą.
Powietrze zgęstniało i pomimo tego, że nastąpiło chłodzenie, zrobiło się duszno, jakby natura w napięciu czekała, aż niespokojne niebo wyda swój owoc.
Było ciemno nie tylko dlatego, że był już wieczór, a dlatego, że kłęby czarnych chmur zawisły na sklepieniu, wszystko przesłaniając.

Aż nagle burzowe chmury poczęły płakać deszczem zimnych, srebrnych łez.
Miriady kropelek spadały z nieba i kończyły swoją drogę na ulicach szarego miasta, spływając wzdłuż ryszntoków, tworząc kałuże i obryzgując odzienia przechodniów.

Wiosenna pogoda była bardzo zmienna i figlarna, można było się przekonać o tym na własnej skórze, którą wcześniej pieściły ciepłe promienie słońca, a teraz rozpryskiwały się o nią chłodne krople deszczu.
Nie trzeba było długo czekać, aby dusznota zniknęła, zastąpiona przenikliwym zimnem, które potęgowała deszczówka mocząca nieszczęśników, nie mających ze sobą żadnej ochrony przed deszczem.

Wieczorne  światła miasta odbijały się tysiącami iskr w co raz to bardziej pęczniejących kałużach,
powiększających swoją objętość wraz z każdą kroplą zleciałą z niebios.
Raz, dwa, trzy... rozbrzmiewa głośny grzmot, skrząca się błyskawica rozrywa niebo na kawałki.

Pomiędzy zroszonymi, wielkimi bryłami kamienic, oprócz reszty spieszących się osób przemykają dwie postacie -  jedna niższa, pod czerwonym parasolem, druga wyższa, pod granatowym.
Idą pospiesznie wzdłuż szarej, spływającej deszczem ulicy, podobnie jak inni ludzie chcąc jak najprędzej znaleźć się w ciepłym, a przede wszystkim suchym schronieniu.
Na ich nieszczęście deszcz przybiera na sile do tego stopnia, że cała Warszawa pogrążona jest w dźwięku kropli uderzających o parasole, dachy i beton. Można było odnieść wrażenie, jakby chmury chciały pociąć wszystko swoim deszczem.

Dwójka młodych mężczyzn nie słyszała właściwie nic innego, poza wściekłym bębnieniem kropli łomoczących o ich parasole.
Było ich tak wiele, że każde plaśnięcie zlewało się z innymi, tworząc głośną pieśń ulewy.
Przez ulicę przetoczył się porywisty wiatr, niczym najeźdźca chcący staranować wszystko na swojej drodze. Dął tak mocno, że ludzie musieli napierać całym swoim ciężarem ciała na przód, aby nie stracić przypadkiem równowagi.
Była jeszcze jedna przykra właściwość tejże wichury - deszcz kropił teraz na wszystkie strony, przez co nawet pomimo trzymanej nad sobą parasolki, nogawki spodni nasiąkały wodą.

— Do kroćset! — Syknął z irytacją wyższy z dwójki kroczących obok siebie młodzieńców, kiedy przypadkowo wkroczył prosto w kałużę.
Jako, że w przeciwieństwie do swojego towarzysza nie miał wodoszczelnego obuwia czuł, jak woda przedostaje się do środka  jego butów, mocząc skarpetki.
To skłoniło go tylko do prędszego marszu, aby jak najszybciej dotrzeć do domu.
Niższy musiał wręcz podbiec, aby nadążyć za chłopakiem.
Szli teraz tak blisko siebie na tyle, na ile pozwalały im na to parasole rozpięte nad ich głowami.

—Tadeusz, muszę już skręcić w tą ulicę, żeby pójść do domu! — Zawołał ten pod czerwoną parasolką.
— Janek, zwariowałeś? Mój dom jest blisko, a twój znacznie dalej. Zostań u mnie.
— No a co z moimi rodzicami? Będą się martwić — zawahał się Jan.

— Nie dam ci zmoknąć w tej ulewie. Burza ciągle przybiera na sile i może być niebezpiecznie.  Nocujesz dziś u mnie. — Zaproponował, choć bardziej to brzmiało jak rozkaz. — Zadzwonisz do rodziców z mojego telefonu. — Tadeusz przekrzykiwał szum deszczu.

❝zwiędłe róże❞ | rudy x zośka oneshotsWhere stories live. Discover now