I

211 13 6
                                    



Edgar nie chciał być uważany za romantyka.

Czasem marzył o otaczającym mroku, cieniu, który nie tylko podążał za nim stale, a przeobrażenie się w niego. Bycie niewidzialnym obserwatorem, leżało gdzieś na jego skromnej duszy, pozbawiając go nie tyle co złudzeń, a rozczarowań związanych ze stałą postacią. Wierzenia w nieuchronność powstałych związków było karmą, a niewiedza o jakie czyny może chodzić, śledziła go aż do zachodzącego słońca. Marna była potrzeba pozbycia się owego przeświadczenia, zadomowione w umyśle śmiałe myśli, nigdy nie opuszczą głowy, będą krążyć dookoła, sprawiając problemy, których pozbycie nigdy nie będzie leżało w jego kompetencjach. A wprawdzie pogrążanie się w dekadentyzmie nie było dla niego kłopotem pierwszej rangi, możliwe iż sam przyjmował swoją formę cienia jako symbol wyższości nad innymi. Akceptacja takowych faktów mogła się okazać dużo bardziej łatwa, niżby to brzmiało w praktyce.

Był w mocy patrzeć w przeszłość nie tak daleką, jakoby mogło się wydawać. Żałować jej, a może koncertując się w dziwniejszych fragmentach, pragnąc. Możliwa melancholia trwała w miejscu, trzymając się kurczowa kawałków, które zdążyły się złączyć. Niegdyś otaczał się samotnością, nie tą która krzyczała, wierzgając się. Ta była ucieleśnieniem ciepłych ramion, opatulających, w przeświadczeniach o właściwości czynów. Przeświadczeniach traktujących o byciu poetom, prozaikiem, gdzie cierpienia dusz ludzkich spoczywały w jego potędze spisywania poszczególnych wydarzeń i uczuć.

Tonął ogni w smutku. Pochłaniała go woda rozpaczy żyć ludzkich, zmielonych w smutną jedność, czuł się obciążony torturami, każdym bólem, schowanym, gdzie w niesprawiedliwości świata, godnie byłoby go pochować doszczętnie. Uczucie było przenikające do kości - gorącymi łzami i nierzeczywistymi kwiatami róży, kiedy łodygi, długie i niebezpieczne zahaczają o milimetry ciała nadwrażliwego na bodźce. Każdy komplement, który tak swobodnie opuszczał usta Ranpo, powodowały zaciskanie się złośliwego kwiatu, wizję utraconej nadziei. Karą za piękno i dobroć ich wypowiedzenia. Umysł Poe kuleje za tym w godzinach samotności, a wciąż przecież jest sam. Przelotna myśl strąca bólem stu pojedynczych krwi, przepuszczonych dla jego wyobrażenia o przyjacielu, rywalu, nieszczęsnej miłości zakorzenionej w upadku.

Kiedy w ilości niedopowiedzeń, zdarzających się często, Edogawa przelatywał gdzieś w tłum ludzi nijakich do swego majestatu, był tak szczególnie zauważalny. Jego zręczność w dedukcji, w nieopisanych sposobnościach, przeplatała się ze zdolnością Edgara do samo-wyniszczania się w sposób absolutny i konserwatywny.

— Wszystko w porządku?

I może właśnie to pytanie pogrzebało jego walkę, bunt, prowadzącego do końca, którego nikt nigdy nie chciał podziwiać. A pogodzenie się ze zrośniętą w niego miłością wyznaczyło drogę ku dolinie, gdzie śmierć porywała martwe duszę w niewinny taniec. Przekleństwo czucia, bycia człowiekiem. Chcące rozerwać go od środka emocje. I im dłużej nad tym myśli wyobcowanie znów jest mu bliskie. Pozostawiony i osamotniony najwięcej nienawiści czuje tylko do siebie. Drży, z poczucia ogarniającego strachu. Zgubiona droga nie jest powodem mocnego ściskania nerwów, gdy zatracił swe serce. Możliwość stracenia człowieka wielkiego na swój sposób uraczyło jego nadwrażliwe rozumowanie w zależności najdotkliwszej ze wszystkich.

Niezwykłym jest dań istotą, nie był on zlepkiem skrajnych i chaotycznych emocji - kiedy w przeoczeniu pewnych elementów można stwierdzić tą absurdalną myśl - miało to swoje powody i zakorzenienia, których zrozumienie przyszło mu nader łatwo. Ranpo radził sobie z każdą sytuacją kryzysową, a mu przyszło to podziwiać z możliwą zazdrością.

Ciche piski nie przywróciły go do obrzydliwej rzeczywistości złożonej z cierpień, których odbiorcą przynależy mu być. To, co otrzeźwiło go z pijackich myśli była dłoń, zaciskająca się, opatulającą, komfort jaki przynosiła zmusił go do wydawania równego oddech, nie spazmatycznych wciągań powietrza, których nawet nie zauważając podejmował się przez kilka minut. Z każdą chwilą kiedy myślał, że jest go coraz mniej, Ranpo się pojawiał. A na myśl przychodziło, że uczucie mogło nie być złe, by potem no nowo mogło stać się czymś osobliwie okropnym. Roztopił się w uczuciu, poczucia drugiego ciała obok siebie. Na powrót był w dziwaczności raju, a zmiany przyszły tak nagle, że głowa chciała roztrzaskać o pobliski kamień.

Ranpo jednak był światłem, kontrastującym, rażącym w oczy, a iskierka nadziei osiadła się w jego sercu na nowo. Zaskoczeniem było ją znów powitać, pokrzepiające, nadto miłe i przyjemne, dużo bardziej niżli to zapamiętał. Nie wiedział też bowiem, co winien czuć co do powrotu niespodziewanych przyjemności. Skrywana nienawiść rozsadzająca go od środka zniknęła z upływem śmiechu rywala, zatracając się w krainie doliny śmierci, gdzie ucieczka była ogrodzona ciężkim i szerokim murem.

Bo mimo wszystko Ranpo prowadził go do upadku na dno piekła, zapadał się, powtarzając tylko jedno imię. A w tym znalazł pewnego rodzaju komfort – nieułożone myśli, nagłe niespodziewane wydarzenia, dziwaczność czucia miłosnego uniesienie, które burzyłoby go od środka, gdyby nie pocieszał się samym tylko towarzystwem, i to wszystko zaczynał doceniać. Otchłań piekieł, chaos, uczucia, które nie były ni trochę niemiłe – bardziej niezrozumiane.

Ciemność nie była litosna. Pożerała krajobraz przed nim, zamieniając piękno w szare ostoje, gdzie na próżno szukać bezpieczeństwa. Gorące barwy zachodu wyryły mu się w pamięci, jakoby mogły być ostatnimi chwilami uchwyconymi zmęczonym umysłem. W pewnym momencie pomyślał nawet, że dane będzie mu zasmakować ciepła miłości odwzajemnionej, trudem było zwalczyć to przekleństwo w zarodku.

Edgar nie chciał być uważany za bohatera romantycznego, tragicznie przyszło mu grać taką rolę.

o miłości i jej skutkach; ranpoeWhere stories live. Discover now