II

98 12 8
                                    


— Wszystko w porządku? — Ranpo powtórzył swoje pytanie. Komfort płynący z doznania ciepła nie pozwolił mu, by słowa wypłynęły. Nawet jeśli nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Kłamcą byłby mówiąc, że już jest dobrze. A jednocześnie prawda grzała jego gardło – nie pozwala sobie na ujście, uznał więc że nie było koniecznością odpowiadanie na tego rodzaju problem.

Zatracił się w zapachu czekolady, a niezdolny do pracy umysł, zaopiekowały się wyobrażenia żywej poetyckiej duszy. Ranpo wydawał się być teraz czymś trwałym, jakoby nie chciał rozpuścić się z nadejściem wiosny, a ów wiosna już zdołała się wychylić spod brudnego śniegu, chłodnego powiewu zła, prób beznadziejnych zakłamywań rzeczywistości. Trwałby tak nadal, poczucie nieprzyzwoitości jednak nie pozwoliło mu na uległość w stronę przyjemnego uczucia ciepła.

— Dziękuję — oderwał od siebie wszelakie nieobyczajności. Zanim jednak zdołał spuścić głowę w dół, by nie patrzeć ze wstydem na swoją porażkę w oczach przyjaciela, kątem zauważył uśmiech przywodzący na myśl kwiaty u rozkwitu – pocieszające w swojej naturalności i stałości. Zawsze przecież miał pewność, że po deszczu wzejdzie tęcza. A teraz Ranpo stał się dla nim takim zapewnieniem, choć z pewnością nie powinienem. Potem czekałyby go rozczarowania rozrywające wszelkie szczęśliwości.

— Nie dziękuj — odpowiedział, wciąż rzucając mu mały pocieszający uśmiech, Poe był mu wdzięczny za każdą pociechę, nawet w najmniejszych ilościach. Czuł jak rozdygotane serce wraca do normy, nerwy ustają w swojej gonitwie, a umysł składa się na spokój — ale będę się już zbierać, noc mnie nastanie, jeśli zaraz nie wyjdę  — przeprosił.

Znów ścisnęło mu wnętrzności i w pewnym momencie nierozpoznania w swych czynach siebie, złapał ramię chłopaka. Było w tym coś nienaturalnego dań, odznaczającego się zmianą biegunów, gdzie latały niebezpieczeństwa.

— Nie idź, ciemność może zastać cię wcześniej niż myślisz — kłopotliwie tłumaczył ciasny uścisk. Przerwał na kilka chwil, zdające mu się wymówki nie były bliskie czemuś doskonałemu, nie zwiastowały dobra w swej istocie — nie chcę być wracał w mroku.

Ranpo obejrzał się przez ramię, Poe mógł zobaczyć jak zieleń jego oczu lśni, wpatrzone w niego, psotne, gotowe rzucić mu wyzwanie, zniszczyć całą fasadę z kłamstw, jaką wokół siebie zbudował.

— Chcesz mi coś zaoferować? — zapytał, ustając pod wpływem nacisku. Skłamałby, jeśli nie był świadom pory, możliwość przewidzenia takich zwrotów, nigdy nie pozostawiałaby go w zaskoczeniu.

— Proszę? — Edgar był zaskoczony, możliwa niekomunikacyjność międzyludzka nie pozwala mu zrozumieć pewnych intencji, a z tym wszystkim zostawiło go to na pastwę rozmów i słów, których nie umiał rozszyfrować.

— Bym jednak tu został — dopowiedział, szczerząc się.

— Um, Karl cię lubi — mieszał się w zeznaniach, Karl nie wyszedł nawet z pokoju, spał przez trzy godziny, do tej pory pewnie to robi — mogę zrobić ci kakao.

— W porządku! — zaśmiał się i ruszył wprost na niego. Poe przygotował się na mocne zderzenie, jednak poczuł tylko zakołysanie  na kanapie obok. Wiedział, że rzuciłby wszystko i poświecił się, gdyby chodziło o Edogawę. Westchnął z ulgą, wstając.

— Przyszykuje składniki — poinformował, odsuwając się od pokoju, który okupował Ranpo. Zagryzł wargi, skończy tragicznie - możliwie też najpiękniej. Najcudowniejsza śmiercią. Z poczucia niesprawiedliwości współudziału w emocjach, których powinność wyzbycia się była wskazana.

o miłości i jej skutkach; ranpoeWhere stories live. Discover now