IV

74 13 48
                                    

W piątki Misia miała na drugą lekcję, więc dopiero się budziła, kiedy Ania wychodziła do pracy. W odruchu czułości przed wyjściem z domu podeszła do jej łóżka i pocałowała w skroń, ale córka tylko coś burknęła i odwróciła się na drugi bok.

- Wstawaj za dziesięć minut, bo się spóźnisz! – powiedziała Ania. – Na sobotę i niedzielę masz sos do spaghetti, tylko makaron ugotować. Będę w niedzielę późnym wieczorem – chciała dodać, że w poniedziałek po południu pójdą razem na lody, ale powstrzymała się – niech to będzie niespodzianka.

W pracy Ania prawie od razu założyła na uszy słuchawki, żeby nie zepsuć sobie całkiem niezłego jak na nią humoru. Żeby zdążyć na autobus, musiała wyjść pół godziny wcześniej, ale uznała, że powie o tym szefowej w ostatniej chwili, żeby nie narażać się na kąśliwe uwagi czy docinki przez cały dzień.

- Kasiu – mimo odpałów szefowej ciągle była z nią na ty, – muszę dzisiaj wcześniej wyjść z pracy, żeby zdążyć na autobus.

- Piątek, piąteczek, piątunio, co? A robota to się sama zrobi?

- Wszystko jest na bieżąco. Jak trzeba, zostanę w poniedziałek po godzinach.

- Dobra, wychodź sobie, kiedy chcesz, może wreszcie przestaniesz snuć się z tą miną cierpiętnicy.

Ania, o dziwo, puściła mimo uszu uwagę szefowej i po prostu wyszła z biura na tyle wcześnie, by bez pośpiechu zdążyć na dworzec autobusowy. W drodze dziękowała opatrzności, że przezornie spakowała się w plecak, bo – jak zauważyła dopiero teraz, po uważnym przestudiowaniu mapy Google – od przystanku autobusowego do „osiedliska pod lasem", gdzie odbywały się warsztaty, były dobre trzy kilometry. Ciągnięcie walizki na kółeczkach po zakurzonych polnych drogach to było ostatnie, na co miała ochotę. Nie mówiąc o tym, że wyglądałoby żenująco.

Po niecałej godzinie wysiadała już z pekaesu. Było pięknie, pogoda też dopisywała. Zgodnie ze wskazówkami dojazdu wkrótce po wyjściu z wioski, do której dowiózł ją autobus, skręciła w lewo i szła drogą gruntową przez pole. Nie było gorąco, ale świeciło słońce, ptaki śpiewały, a roślinność była w swoim miodowym miesiącu – młoda, zielona, ustrojona w różnobarwne kwiaty. Pachniało co prawda głównie obornikiem z pobliskiego pola, ale Ania poczuła się nagle tak szczęśliwa, że jest poza miastem, że nawet ten zapach potraktowała jak drobną niedogodność.

Po kilkuset metrach droga skręciła w prawo i dotarła do lasu. Głównie sosny, trochę brzóz na skraju, młode dęby. Różne odcienie zieleni, słodkie zapachy kwitnących krzewów, szczebiot ptaków. Ania szła i rozkoszowała się tym wszystkim, chłonąc całą sobą leśne otoczenie. Poczuła dopiero teraz, jak dawno nie była w lesie i jak bardzo tego potrzebowała. Podobno jest taki rodzaj leczenia, sylwoterapia – przemknęła jej przez głowę wyczytana gdzieś myśl. No więc właśnie się jej poddawała i już po kilkunastu minutach marszu przez ciepły, pachnący i kojący sosnowy las naprawdę czuła się lepiej.

Zresztą już chwilę później dotarła do celu. Droga ponownie skręciła w lewo i wyszła z lasu na pole. W oddali widać było zabudowania wsi, a osiedlisko, w którym miały odbywać się warsztaty, znajdował się przy samym lesie, na skraju łąki. Rozłożysty piętrowy dom z drewna, z dużą werandą, na której suszyły się zioła. Zadbane podwórko – trawa, łąka kwietna, kilka kwitnących bzów, a przy samym domu niewielki ogródek warzywny. Ogrodzenie w starym stylu – metalowe słupki, pomiędzy nimi drewniane sztachety, a przy samym ogrodzeniu krzaki malin. Słowem – sielskie, beztroskie dzieciństwo na wsi. Brakuje tylko kotków i piesków biegających po podwórku, ale Ania przypomniała sobie, że dom jest przyjazny dla alergików i dlatego nie ma w nim żadnych zwierząt.

Nigdy nie jest za późno?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz