Rozdział 3

428 54 11
                                    

W domu panowała już cisza. Przeszłam przez pokoje, by upewnić się, że nic nie zostało włączone i poszłam do pokoju na górze. Deski skrzypnęły pod naciskiem moich stóp, ale to był ten rodzaj dźwięku, który budził we mnie przyjemne wspomnienia z dzieciństwa. Przebrałam się w cienką koszulkę i stanęłam w otwartym oknie. Żaby i świerszcze grały nocny koncert i z przyjemnością go słuchałam. Nie przejmowałam się komarami. Usiadłam na parapecie i oparłam plecy o ramę. Mimo późnej pory wcale nie chciało mi się spać. Patrzyłam w niebo i tęskniłam za dawnym życiem, za wieczorami w Paryżu z Sebastianem. Na próżno wmawiałam sobie, że już go nie kocham, kochałam mimo że mnie zdradził i oszukał. Pamiętałam jak na mnie patrzył, jak mnie obejmował. Okazał się ostatnim skurwielem, co niczego tak naprawdę nie zmieniło.
Kiedy miałam już zamknąć okno, coś przykuło moją uwagę. Miałam wrażenie, że ktoś chodzi za ogrodzeniem. Kucnęłam tak, żeby nie było mnie widać i czekałam. Nie przywidziało mi się, ktoś tam był i ewidentnie szukał wejścia na podwórko. Nie zwracałam już na nic uwagi i zbiegłam na dół. Nie chciałam denerwować dziadka i nie wołałam go. Złapałam paralizator, który zawsze trzymałam w torebce, a po drodze chwyciłam trzonek od łopaty. Uzbrojenie baby ze wsi, ale nic innego nie miałam. Intuicja poprowadziła mnie prosto do stajni. Nie zwolniłam kroku i nie siliłam się na podchody. Zaraz po otwarciu wrót zapaliłam światło i wyciągnęłam rękę z paralizatorem w stronę nieproszonego gościa.
–Nie zapowiedział się pan! – zawołałam do niedoszłego kupca koni, który próbował wyprowadzić z boksu Rubina. – Puść go.
Facet miał mnie głęboko w dupie. Szarpnął konia, ale Rubin nie współpracował i cieszyłam się, że nie jest uległy. Podeszłam bliżej, po drodze zamieniając trzonek na bat. To zdaje się, bardziej pasowało.
–Puść go i wypad! – wydarłam się na cały głos.
–Idź stąd, dziewczynko, bo coś ci się stanie – odezwał się w końcu. – Mnie się tak nie wystawia. Umawiałem się na nie i będa moje!
–Nie będą. – Podeszłam jeszcze bliżej i włączyłam paralizator. Facet dopiero wtedy zaczął się denerwować. – Zawijaj się stąd, zanim wezwę policję.
–Myślisz, że się boję? – zaśmiał się w głos. Nie wytrzymałam, dotknęłam jego ramienia, ale zdążył odskoczyć i nie poraziło go zbyt mocno. Na szczęście na tyle mocno, że z bólem skulił się pod ścianą i z wściekłością w oczach roztarł bolącą rękę. – Wrócę tu. – Zagroził.
–Spróbuj – odrzekłam z uśmiechem i podeszłam do Rubina. – Następnym razem nie będę się cackać, zaczekam z widłami. A teraz won! Wypad! – krzyknęłam i facet, sycząc coś pod nosem, wyszedł ze stajni.
Kiedy zniknął w ciemności, opadły ze mnie nerwy. Rzuciłam na posadzkę paralizator oraz ten nieszczęsny bat i w głos się rozpłakałam. Trzęsłam się, nie potrafiąc nawet odrobinę uspokoić. Wtedy poczułam, jak Rubin trąca mnie głową. Przytuliłam się do wielkiego pyska i głaskałam miękkie chrapy. Zdawało mi się, że mnie rozumiał.
Do rana nie było mowy, żebym zasnęła. Przyniosłam z domu koc i usiadłam w stajni. Domyślałm się, że facet nie wróci od razu, a jednak pewności nie miałam. Siedząc, przysypiałam, więc wzięłam się za porządki w magazynku. Znalazłam kilka starych uprzęży do jazdy konnej, ale siodeł nie było. O świcie, kiedy konie zaczęły już przejawiać całkowite przebudzenie, zabrałam się za obowiązki. Ile tylko mogłam, wygarnęłam starą słomę z ich boksów i przytargałam cztery paczki świeżej. Zmachałam się nie gorzej niż na siłowni, ale warto było. Konie zaraz po podścieleniu zaczęły rozgrzebywać świeżą ściółkę i głośno parskać. Nasypałam każdemu porcję paszy, a gdy zjadły, dostały trochę jabłek w nagrodę za dobre sprawowanie. Nim skończyłam karmić swoje nowe pupile, do stajni wszedł dziadek. Zaskoczony moją obecnością rozejrzał się i dopiero po chwili podszedł.
–Dobrze, że jesteś – zawołałam na jego widok i otrzepałam ręce. – Ja muszę wyjść na chwilę.
–Stało się coś? – Zagrodził mi przejście.
–Nie nic, tylko w południe ma być ten… ten… Jak on się nazywał?
–Jóźwiak. – Dziadek pokręcił głową.
–O, właśnie i chcę wrócić, zanim przyjedzie, dlatego muszę wyjść. – Spojrzałam na zegarek. – Powinnam zdążyć.
–To jakaś tajemnica?
–Nie, ale niespodzianka. A ty dziadku, bądź czujny.
–Czujny na co? – Złapał mnie za rękę, gdy go mijałam.
–Na wszystko. Siedź przed domem i czuwaj! – Podbiegłam do wyjścia. – A, i nie wypuszczaj koni na łąkę! – zawołałam będąc już na podwórku.
Po błyskawicznym prysznicu wskoczyłam w dżinsy i biały top. Na stopy wsunęłam ulubione szpilki i po zrobieniu makijażu poleciałam do auta. W nocy miałam czas na zlokalizowanie najbliższego schroniska dla psów, i to właśnie tam pojechałam w pierwszej kolejności. Już po przekroczeniu bramy serce mi pękło. Tyle nieszczęścia co tam, to chyba tylko w domu dziecka można znaleźć. Siedziały te bidule w klatkach i każdy patrzył na mnie z błaganiem o dom. Nie mogłam wziąć ich wszystkich, a pierwszy raz bardzo chciałam.
Z daleka zobaczyłam kilku wolontariuszy i uniosłam dłoń. Od razu podszedł do mnie wysoki młody chłopak i podał mi rękę.
–Kacper – przedstawił się.
–Joanna, cześć. Potrzebuję dwóch, może trzech psów.
–Konkretnie – zaśmiał się i zmierzył mnie wzrokiem. – Yorki, pudelki, shih-tzu?
–Bardzo śmieszne. – Udałam oburzenie, ale chłopak wyglądał na pogodnego. – Potrzebuję takich do chodzenia przy zwierzętach, konkretnie koniach. Do tego mają pilnować podwórka i wyglądać na groźne.
–Wiesz co – urwał i wskazał mi ścieżkę, którą poszliśmy. – To nie tak łatwo.
–Ktoś się dziś włamał do stajni i próbował wyprowadzić mi konie, potrzebuję ich na już.
–My mamy procedury, musimy zrobić wywiad, sporządzić umowę adopcyjną, przeszkolić nowych  właścicieli…
–Nie mam na to czasu. Psy schroniskowe mają ogromną zaletę, są wierne. Jeśli mi nie pomożesz, znajdę inne u prywatnych sprzedawców. Jeżeli to konieczne, to bardzo proszę, zróbcie te procedury już po adopcji. Ja je dziś muszę przywieźć do domu, a ty sobie przyjeżdżaj na kontrolę choćby co dzień. – Chyba byłam przekonująca, bo Kacper pokręcił głową i wskazał mi dalsze boksy. Mijaliśmy kolejne psy i łzy napływały mi do oczu.
–Dobra – odezwał się nagle mój przewodnik. – Preferujesz psy czy suki?
–Mogą być dwie suki i pies?
–Mogą. Zapraszam. – Wyciągnął rękę w stronę siatki i od razu na moich ustach pojawił się uśmiech. W klatce były przepiękne owczarki podhalańskie, a przynajmniej były do nich łudząco podobne.
–Rasowe? – zapytałam zdumiona.
–Nie mamy stuprocentowej pewności, ale na to wygląda. Ta z klapniętym uchem to Sara, a ta – wskazał drugą sukę – To Kira. Są tu od niedawna, odebrane poprzednim właścicielom. Będą dobre do pilnowania zwierząt. A na podwórko polecam kaukaza. – Wskazał mi kolejna klatkę. – Ares. –  No tego gościa to sama bym się bała. Nie wiadomo było, czy merdający ogon był oznaką radości na mój widok, czy na widok mnie jako jedzenia. Kacper chyba zauważył moją konsternację, bo trącił mnie łokciem. – Tylko tak wygląda, jest łagodny i lubi inne zwierzęta oraz dzieci. Nie lubi obcych.
–Jestem obca.
–Dasz mu dom, będziesz jego stadem. Jest tu od trzech lat. – Po tych słowach podniosłam na Kacpra wzrok i znów spojrzałam na psa. Kucnęłam powoli, aby zrównać się z jego wielkim pyskiem i chwilę mu się przyglądałam.
–Budzi strach – odezwałam się cicho.
–Ma budzić. Chcesz pójść z nim na spacer?
–Eee… – zająknęłam się, ale zanim zdążyłam wyjść z szoku, Kacper otworzył klatkę i przypiął pasek do obroży tego giganta. – To znaczy, bo…
–Zanim się zdecydujesz, warto, żebyście się poznali. Dziewczyny też weźmiemy.
–No dobra – zgodziłam się, choć czas bardzo mnie gonił.
Dostałam w dłoń smycz, na której końcu stał kaukaz, a Kacper wziął obie podhalanki. Widać było, że uwielbiają spacery i że bardzo brakuje im przestrzeni. Nie miałam wątpliwości, że je wezmę. Dla samej radości patrzenia jak biegają warto było. Weszliśmy do pobliskiego lasu i po przejściu kilkudziesięciu metrów, Kacper zarządził puszczenie ich luzem. Ja nie byłam przekonana, ale on miał większe doświadczenie. Zaskoczyło mnie, że żaden z psów nie odszedł. Dopiero gdy Kacper wydał odpowiednią komendę, rozproszyły się, ale wciąż były w zasięgu naszego wzroku.
–Nie powinny sprawiać problemów, są ułożone i reagują na komendy. Miejsce! – odezwał się nieco głośniej i cała trójka nagle zatrzymała się w miejscu. – Waruj! – Wszystkie się położyły. – Hulaj! –  Natychmiast zaczęły biegać.
–Imponujące – odezwałam się i rozejrzałam za psami. – A jak nie będą mnie słuchać?
–Będą, tylko ich nie proś, a rozkazuj. Ty masz być ich alfą, inaczej wejdą ci na głowę. Dam ci swój numer, gdybyś miała z nimi kłopoty, to dzwoń do mnie lub na schronisko, ktoś na pewno pomoże.
–No, chyba że mnie wcześniej zagryzą.
–To skoro się ich już teraz boisz, to odpuść.
–Nie ma mowy, nie będzie mnie kutas straszył – mruknęłam do siebie, na co Kacper w głos się zaśmiał.
–Nie będziesz miała z nimi problemów. To co, wracamy? – Zagwizdał i po chwili cała trójka siedziała na ścieżce przed nami. – Najważniejsza zasada to ta, że ty rządzisz, a one mają cię słuchać. Nigdy odwrotnie.
–Postaram się. – Przyglądałam się, jak posłusznie idą przy nodze i byłam coraz spokojniejsza.
Po powrocie do schroniska, Kacper zajął się przygotowaniem dokumentów, a ja w tym czasie pojechałam po miski, karmy i wszystko inne. W zoologicznym babka poleciła mi nie tylko odpowiednią karmę ale też szampony i trochę smaczków dla moich nowych dzieci. Zaopatrzyłam się w trwałe obroże, smycze i kagańce. Oczywiście dobrałam też legowiska i szczotki do sierści. Przeraziło mnie, ile pracy mnie czekało. Z załadowanym samochodem wróciłam do schroniska i zaskoczyła mnie radość psów na mój widok. Najwyraźniej rozumiały, że czeka ich nowy dom. Podpisałam wszystkie dokumenty, zobowiązując się do odpowiedniego traktowania zwierząt i wyrażając zgodę na kontrole. Tego się nie obawiałam. Podziękowałam Kacprowi i zapakowałam moich nowych domowników do samochodu. Luksusem było posiadanie dużego bagażnika.
Wracając do domu, już byłam spóźniona na spotkanie pana kowala, którego nazwiska dalej nie zapamiętałam. Wjechałam na podwórko i i zerknęłam na stojący pod płotem samochód, kojarzył mi się z czymś, ale za Chiny nie mogłam skojarzyć, z czym. Kiedy wysiadłam, w moją stronę szedł dziadek. Pomachał mi dłonią, ale z wypuszczeniem psów na niego poczekałam. Dopiero gdy był już blisko, sama do niego podeszłam.
–Mam niespodziankę. – Skinęłam głową na tył auta i otworzyłam klapę mojego kombiaka. Dziadek nie wyglądał na zachwyconego.
–Powiedz, że to nieprawda.
–Prawda. Są konie, muszą być psy pasterskie.
–Dziewczyno, czy ty…
–Dziadku, wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale uwierz mi, że to konieczne. – Byłam śmiertelnie poważna i chyba to pojął, bo tylko westchnął.
–Nie mówisz mi wszystkiego?
–Nie – odparłam bez zastanowienia. 
–No dobrze.
Dopiero wtedy pozwoliłam psom wyjść, ale wciąż trzymałam je na smyczach. Nie wyrywały się, ale widać było, że są ciekawe wszystkiego. Dziadek bez mojej prośby zamknął bramę i dopiero wtedy odpięłam smycze. Psy rozbiegły się we wszystkie strony i wszystko obwąchiwały. Ja poszłam w stronę stajni, skąd dochodziły mnie dziwne, dotąd nieznane dźwięki. Uchyliłam wrota, nie chcąc, żeby psy za mną wbiegły, i cicho wślizgnęłam się do środka. Stukot moich szpilek o betonową podłogę zwrócił uwagę kowala i podniósł na mnie wzrok.
–Dzień dobry – odezwałam się pierwsza, ale tylko kiwnął głową i wrócił do pracy z Galą. No gość mnie ujął swoją pogodą ducha i gadulstwem. Nie dawałam za wygraną. Stanęłam tak, żeby swobodnie móc patrzeć, co robi i milczałam. Gala była bardzo spokojna. Zaglądała facetowi przez ramię, czasem skubała jego bluzę, a na koniec położyła mu głowę na kark.
–Będzie mnie pani pilnować? – odezwał się wreszcie pan kowal.
–To źle, że interesuję się, co pan robi z moimi końmi?
–Nie.
–To mogę patrzeć? – Zaplotłam ręce na piersiach.
–Może pani. – Facet nawet na sekundę nie oderwał się od pracy, nie mówiąc już o podniesieniu na mnie wzroku. Oparłam ramię o ścianę i patrzyłam jak opiłowuje kopyto Gali. Nie był delikatny i po którymś razie, nie wytrzymałam.
–Ej, może ostrożnie, co? – zawołałam i podeszłam bliżej.
–Z czym? – Oczywiście znów na mnie nie spojrzał.
–Z obchodzeniem się z nią, to nie zabawka!
–Domyślam się, ale to też nie delikatny paznokietek damy z miasta, tylko klacz, ona ma kopyta, a ja dostosowane do nich narzędzia i lata wprawy.
–Ale to ją może boleć!
–Właśnie widzę jak panikuje. No wyrywa się i kąsa. – Spojrzał przez ramię na śpiącą na jego ramieniu Galę. – Po prostu zestresowana klacz, niech mnie pani zgłosi do towarzystwa opieki nad zwierzętami.
–Wie pan co?
–Co? – Poniósł na mnie wzrok. Pierwszy raz nie umiałam nic odpowiedzieć. Po prostu się na niego gapiłam.
–Nic – odrzekłam. – A może pan delikatniej?
–Niech mi pani uwierzy, że robię to delikatnie.
Uniosłam dłonie, jakbym się poddawała, ale nie zostawiłam go samego. Nie ufałam mu za grosz. Chyba po ostatnich wydarzeniach nie ufałam już nikomu. Nie odwracałam wzroku od jego dłoni i przyglądałam się narzędziom. Może miał rację, że nie robił jej krzywdy, ale wyglądało to serio mało sympatycznie.
Po skończonej pracy pan musiał obudzić Galę, która nie wykazywała najmniejszych chęci na podniesienie łba. Ukrywałam uśmiech, a kiedy tylko facet na mnie spojrzał, od razu przybrałam pozycję obronną. Zanim odprowadził klacz do boksu, jeszcze dobrych kilka minut głaskał ją, drapał i wycałował chrapy.
Obsługi Rubina byłam bardzo ciekawa, bo nie był to koń spolegliwy, miał charakter i bardzo chciałam zobaczyć, jak z nim radzi sobie sprytny pan kowal. Facet bez zastanowienia otworzył drzwi boksu i wszedł do środka. Wychyliłam się, by móc wszystko dokładnie widzieć i wstrzymałam oddech, widząc, jak facet trzyma w dłoniach pysk Rubina i opiera o niego czoło. Stał tak ze dwie minuty, co jakiś czas całując go i znów przytulając. Kiedy skończyli, bez problemu wyprowadził Rubina na korytarz i ustawił w odpowiedniej pozycji.
–Jak pan to zrobił? – Podeszłam szybkim krokiem i rozłożyłam ręce na boki. – Ja za każdym razem muszę się nabiegać, żeby w ogóle go złapać za kantar!
–Z koniem jak z kobietą – odpowiadał, rozkładając narzędzia – najpierw trzeba spojrzeć w oczy i pocałować, dopiero później pchać się z łapami w bardziej wrażliwe miejsca.
–Słucham?
–U pani działa to odwrotnie?
–Cham! – uniosłam się i nie czekając, czy odpowie, wybiegłam. No kulturą osobistą to on nie grzeszył. 
Na szczęście widok dziadka siedzącego przed domem i głaszczącego psy, poprawił mi nastrój przynajmniej na chwilę. Z samochodu wyjęłam wszystkie zakupione rzeczy i przytargałam je na werandę. Sporo tego było, ale musiałam przynajmniej na jakiś czas mieć zapas jedzenia dla tych cielaków. Bez słowa mijałam dziadka, ale i on nie próbował mnie zatrzymywać. Przyglądał mi się i cierpliwie czekał, aż sama mu wszystko opowiem. Nie wiedziałam, czy powinnam to zrobić, no ale to były jego konie, nie mogłam tego przed nim taić. Kiedy się ogarnęłam, a psy dostały swoje miski z karmą, usiadłam obok dziadka.
–Ten sukinsyn, co chciał od ciebie konie, był tu w nocy. – Uznałam, że powiedzenie tego wprost będzie najlepsze. Dziadek bez słowa na mnie spojrzał i zwiesił głowę, pewnie miał o facecie inne zdanie. – Nie martw się, trochę go postraszyłam, no i sprowadziłam ochroniarzy. – Wskazałam wzrokiem psy.
–Ja nie tym się martwię. – Zasępił się.
–Czym? – Trąciłam go lekko łokciem, tak dla rozluźnienia atmosfery.
–Ty tu nie zostaniesz, nie pasujesz tu, w końcu zatęsknisz za miastem, a mi zostawisz nie tylko konie, ale i psy. Nie dam temu rady.
–Dziadku, nie myśl teraz o tym.
–A kiedy? – To był już wyrzut. – Kiedy się spakujesz i wyjedziesz? Będzie za późno. – Zostawił mnie samą i poszedł do stajni. Długo patrzyłam na wrota, które za sobą zamknął. Myślałam o jego słowach. Miał rację, ale nie całkiem. Ja naprawdę chwilami czułam, że znalazłam dla siebie miejsce. Co prawda perspektywa zakopania się na wsi nie była bajką z marzeń, ale w mieście wcale nie byłoby mi lepiej. Tu przynajmniej nikt by mi tego nie wywlekał, bo nikogo bym nie widywała. Może to była recepta na spokój czterdziestoletniej singielki? Wiedziałam, że namieszałam dziadkowi w planach, nie wiedziałam tylko, czy słusznie postąpiłam.
Rozejrzałam się za psami, które z ogromnym zainteresowaniem zaglądały w każdy kąt i naturalnie wszystko obsikiwały. Chciałam sprawdzić, czy mnie słuchają i zagwizdałam. Wszystkie rzuciły się w moją stronę i posłysznie usiadły. Niepewnie wyciągnęłam do nich dłoń i każde pogłaskałam. Miałam nadzieję, że damy sobie razem radę. Pierwszy raz nie miałam żadnego planu na przyszłość. Ba, ja nawet planu na kolejny dzień nie miałam. Nigdy nie byłam dobra w podejmowaniu spontanicznych decyzji i bardzo się bałam, że popełnię teraz najwięcej błędów. No nic, musiałam to jakoś rozegrać i zdecydować, co dalej z życiem moim i nie tylko.
Podniosłam wzrok, kiedy wrota stajni skrzypnęły. Ze środka wyszedł pan kowal i zanim podszedł do swojego samochodu, wstałam. Minął mnie, oczywiście bez słowa, i gdyby nie to, że musiałam mu zapłacic, to nawet przez myśl by mi nie przeszło do niego leźć. Z samochodu zabrałam torebkę i podeszłam do pakującego narzędzia faceta.
–Ile ta przyjemność? – zapytałam spokojnie.
–Za oba?
–Nie, za półtora – odrzekłam równie niemiło co on mi.
–Czterysta.
–Za oba? – Upewniłam się i zajrzałam do portfela.
–Nie, za półtora.
Podniosłam wzrok, ale facet tak był zajęty pakowaniem sprzętu, że nawet mnie nie zauważył. Wyjęłam cztery banknoty i z wyciągniętą dłonią czekałam, aż łaskawie je weźmie. Nie spieszył się. Nie wiedziałam, czy taki po prostu był, czy świadomie grał mi na nerwach, ale udawało mu się koncertowo, wkurwiał mnie coraz bardziej. W końcu wyprostował się i jedną ręką złapał pieniądze, a drugą zamknął bagażnik.
–Rubin ma koślawe kopyta, trzeba zwracać uwagę, czy podczas chodu nie wykrzywia nogi. Jeśli będzie, to trzeba będzie podkuć.
–To pan nie podkuwał? – odezwałam się głośniej.
–Oczywiście, że nie – prychnął z pobłażliwym usmiechem. – Podkowy nie są im potrzebne, mają miękkie podłoże w boksach, wychodzą na łąki, nie są przeciążone. Werkowanie wystarczy.
–Co? – Skrzywiłam usta.
–Werkowanie czyli opiłowanie i nadanie kształtu kopytom.
–Dobra, niech panu będzie. – Machnęłam dłonią. – Kiedy nastepna sesja?
–To zależy. Nie szybciej niż za sześć tygodni, nie później niż za osiem.
–Za siedem, niech mnie pan wpisze w kalendarz.
–Nie wiem, czy znajdę takie małe pilniki jak na panią, ale poszukam.
–Pan od urodzenia taki dowcipny, czy tylko dla mnie pan się tak stara? – Podeszłam bliżej i serio miałam ochotę mu przywalić.
–Od urodzenia. Aż tak wyjątkowa to pani nie jest. – Minął mnie i wsiadł do samochodu. Zanim ruszył, zdążyłam kopnąć w oponę, przynajmniej tyle mogłam się wyżyć.
Kiedy wyjechał za bramę, od razu ponownie ją zamknęłam. Nie chciałam dawać psom możliwości ucieczki. Pogłaskałam wszystkie i poszłam do stajni. Dziadka zastałam przy karmieniu koni. Podeszłam bliżej i po głębokim oddechu odważyłam się odezwać.
–Dziadku, nie gniewaj się.
–Nie gniewam tylko martwię.
–To nie martw. – Stanęłam tak, by musiał na mnie spojrzec. – Ja się na razie donikąd nie wybieram. Nie mam po co.
–Na razie.
–Oj, jakiś ty drobiazgowy. Dobrze, jeśli koniecznie upierasz się na sprzedaż koni, to zgoda, ale pozwól, że ja znajdę odpowiedniego kupca. Jestem bardziej podejrzliwa i mordziasta od ciebie. Jak je sprzedasz, to znajdę też odpowiednie domy dla psów, żeby nie trafiły do schroniska. Przepraszam, że zdecydowałam za ciebie, ale musiałam działać szybko.
–Rozumiem, jak byłem młody, też wszystko łatwiej mi przychodziło. – Ścisnął moją dłoń.
–Jóźwiak mówił, że Rubin ma coś z nogą. – Wskazałam głową konia.
–Powiedział ci?
–A czemu miał nie mówić? – Oburzyłam się, nie rozumiejąc kolejnego już zaskoczenia. – O co chodzi? On jakiś niemowa, że ciebie to tak zaskakuje?
–On rzadko z kimkolwiek rozmawia. Zazwyczaj mówi słowo i koniec.
–No nie wiem, wytłumaczył mi co to werkowanie, dlaczego nie podkówa im kopyt, no i nie omieszkał wytknąć mi kilku wad mojego charakteru.
–Niesamowite – westchnął ciężko dziadek i nie przestawał mi się przyglądać.
–No co?
–Nie, nic. Tak sobie myślę.
–O czym? – Zaplotłam ręce na piersiach i czekałam.
–On przeżył tragedię, od tamtej pory nie rozmawia z nikim. Jesteś pierwsza, do której powiedział więcej niż trzy słowa podczas jednej rozmowy.
–A co się stało? – Zaciekawił mnie.
–Myślę, że sam ci to kiedyś opowie.
–Nie sądzę. Nie polubiliśmy się z panem kowalem. – Przewróciłam oczami, gdy dziadek na moje słowa w głos się zaśmiał. Nie miałam już ochoty na dalszą dyskusję. Machnęłam ręką i wyszłam ze stajni.

Między młotem a kowadłem [Zakończona]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz