Rozdział VIII

336 47 51
                                    


Harry pilnował się, w głowie ostrzegał sam siebie, a podczas posiłków siadał plecami do Ślizgonów. Malfoy z kolei nie rzucał się w oczy, wydawał zbyt zajęty, by zwracać uwagę na Gryfonów. Z mieszanymi uczuciami przyjmował, że McGonagall zdołała go ukrócić.

I był niemal przerażony, gdy odkrył, że to go frustruje.

Jak w końcu miał się wyżyć na Malfoyu, jeśli Malfoy nie da mu punktu zaczepienia? Nie ujdzie mu na sucho, jeśli konfrontacja będzie w oczywisty sposób jego inicjatywą. Coraz częściej gdy go widział, na czubku języka miał słowo "tchórz". Usłyszał przecież deklarację, że sprawa nie jest rozstrzygnięta, tymczasem na froncie jakby zapadła cisza.

Rosło jego zirytowanie, rosła gorycz. Złamany nos, siniaki i wszystkie obelgi – nie mógł puścić tego płazem. Rozładowywanie napięcia na Quidditchu nie było skuteczne, a powoli zaczynał mieć wrażenie, jakby w jego wnętrzu skrywała się tykająca bomba.

***

Minął niecały tydzień.

Wystarczył jeden moment, w którym przebiegła między nimi iskra. Nie pierwszy raz mijali się na korytarzu od tamtej bójki, ale Malfoy wreszcie pochwycił jego twarde, lodowate spojrzenie – uniósł brew i z lekceważącym milczeniem odwrócił wzrok.

Padł jakiś drwiący tekst, riposta, a później puściły hamulce. Rzucili się na siebie w tym samym momencie, opadły pozory obojętności. Były tylko pięści na żebrach i gardle, łokcie wbijane w brzuch; dyszane bez tchu przekleństwa, szarpane ubrania i dziki, pełen furii wzrok.

Krew zbierała się na rozciętej wardze Draco, Harry skończył z podbitym okiem. Trzeba było trzech osób, żeby ich rozdzielić – a kiedy odciągano go od Malfoya, jedyne czego chciał, to poczuć jeszcze raz, jak ciało Ślizgona ugina się pod jego własną siłą.

***

Stali przed biurkiem w gabinecie McGonagall jak dwa niesforne dzieciaki. Dyrektorka była tak wściekła, że żaden z nich nie śmiał się odezwać; cisza aż wibrowała od jej gniewu.

— To absolutnie wykluczone, by podobne sytuacje się powtarzały — wycedziła, piorunując ich wzrokiem. — Wasze zachowanie jest nieakceptowalne i poniżej jakichkolwiek standardów.

Obaj milczeli uparcie. Harry gryzł się w język – był pewien, że gdyby tylko spróbował się odezwać, wyrzuciłaby go z gabinetu na zbity pysk. Nie było sensu, by się tłumaczył, zresztą żadnego usprawiedliwienia nie miał.

A poza tym wcale nie był pewien, czy chciał się tłumaczyć. Bardziej niż skrucha czy strach, przelewała się w nim chęć, by dokończyć to, co przerwano im na korytarzu. Gdyby już miał coś powiedzieć, to pierwsze wyrwałyby mu się obelgi w stronę Malfoya.

Kątem oka widział, jak zaciska się jego szczęka.

— Obaj tracicie dla swoich domów po sto punktów. Stosowną karę przemyślę i poinformuję was w swoim czasie. Wyjść.

Harry odwrócił się bez słowa i jako pierwszy opuścił pomieszczenie. Może ta ogólna wściekłość McGonagall była lepsza niż osobiste wyrzuty. Tego, jak ją rozczarował, nie byłby w stanie nawet słuchać, choć niewykluczone, że kiedy ochłonie, to i tak będzie musiał to znieść.

Większość jej tyrady spłynęła po nim jak po kaczce. Myślał w tym czasie o tym, jak bardzo chciałby tu i teraz udusić Malfoya.

Kiedy tylko znaleźli się na korytarzu i zamknęły się drzwi, Draco obrócił się przez ramię.

Lustrzane odbicie nienawiściWhere stories live. Discover now