5. „Rancho Palos Verdes"

112 14 8
                                    

Wieczorem zostałam zawołana na tą cudowną kolację. Siedziałam jeszcze w pokoju w towarzystwie mojej siostry, z którą obiecałyśmy sobie, że zejdziemy tam razem. Od godziny nie mogłam wybrać, co ubiorę więc w końcu padło na czarną, prostą i idealnie dopasowaną sukienkę z niebieskim motylkiem nad piersiami. Kiedy byłyśmy już obie gotowe, wyszłyśmy z pokoju i skierowałyśmy się na schody. Z dworu było słychać już rozmowy między mama, a Xandrem.

- No chodźcie, chodźcie! - Zawołał Xander zauważając nas i zwracając uwagę wszystkich na naszą dwójkę, akurat w momencie, kiedy zaczęłyśmy się wycofywać do pokoju. Cholera, a było tak blisko.

Podeszłyśmy obie nieśmiało do stołu i zasiadłyśmy obok siebie. Nie będę mówić jak nieśmiało i niekomfortowo poczułam się siadając między moją siostrą, a tym chłopakiem, który ponoć jest obecnie już moim bratem. Nawet nie poświęciłam mu za dużo uwagi, po prostu zwieszając głowę.

- Cześć, jestem Lily - odezwała się nagle dziewczynka szeroko się uśmiechając. Słodka brązowowłosa dziewczynka ubrana w białą, przewiewną sukieneczkę w jasnoróżowe kwiatuszki ciągle mi się przypatrywała. Dziewczynka była śliczną szatynką z zielonymi oczkami i przesłodkim uśmiechem. Była taka beztroska.

- Hejka, jestem Deli - odwzajemniłam uśmiech dziewczynki, wskazałam palcem na jeszcze bardziej nieśmiałą dziewczynę - to Gaby - uśmiechnęła się do niej i w końcu zaczęliśmy jeść.  Zszokowała mnie tylko nieśmiałość Gaby, bo na codzień była naprawdę wyszczekana i miałam nadzieję, że to tylko przejściowe i jak się zaklimatyzuje to jej prawdziwa osobowość wróci. Właściwie to moja mama zawsze się śmiała, że obie jesteśmy nieźle wyszczekane i właściwie to ona nie wie po kim.
Kiedy zaczynałam się kłócić z Gaby - a zdarzało się to bardzo rzadko - to szybko nie kończyłyśmy, bo wzajemnie się jeszcze bardziej nakręcałyśmy.

Jedliśmy w ciszy, tylko mama i Xander wymieniali pojedyncze zdania nad którymi się nawet nie skupiałam.

- Oliver, a co u twoich kolegów z obozów? - Wyłapałam jedno zdanie, które obijało mi się w mózgu. Koledzy z obozów. Chłopak ma na imię Oliver. Oliver i koledzy. Koledzy z obozów.

- Jeździłeś na obozy? - Podłapałam temat udając zaciekawioną, a ten zwrócił głowę w moją stronę przyglądając się mi znudzony.

- Jeździł kiedyś co roku na obóz do Rancho Palos Verdes. - Zastygłam z szeroko otwartymi oczami, co nie umknęło uwadze wszystkich. Czułam spojrzenia całej piątki na mnie. Oczekiwali jakiegokolwiek wytłumaczenia mojego zachowania.

- Oliver James - wyszeptałam cicho, bo nagle wszystko zaczęło składać się w całość, Oxnard. Vivian. Oxnard to miasto, z którego pochodziła Vivian i chłopacy - Blake Collins i Finn Watson - dalej szeptałam niedowierzając w to wszystko. Zaczęłam histerycznie kręcić głową popadając w panikę. Wiedziałam, że skądś znam to miasto. Oni tu byli. Wszyscy. I nagle znów chciałam tak bardzo wrócić do babci. Przyglądałam się zdziwieniu, które wyrosło na twarzy Olivera, a na mojej musiała wyrosnąć czysta panika. Po chwili jego twarz rozświetliło zrozumienie.

- Oh... ty też tam byłaś, znacie się? - Zapytała szczerze zszokowana mama. Nie odpowiedziałam jej tylko wstałam i odwracając się, przelotnie podziękowałam za kolację. Rzuciłam się w kierunku schodów tak szybko jakbym conajmniej zgaszała światło na dole i uciekała przed potworami, które mogą mnie zaciągnąć w ciemność.

Zrobiło mi się niedobrze. Miałam mieszkać z jednym z nich? Chodzić z nimi do szkoły? Prawie nie zdążyłam do toalety, w ostatnim momencie pokonałam ostatni zakręt. Nie dość, że zjadłam za dużo jak na mnie, bo nie chciałam robić przykrości gosposi ani Xandrowi to jeszcze stres dał się we znaki.

Moments of happinessWhere stories live. Discover now