Rozdział 1 "Koszmar czas zacząć"

1K 43 10
                                    

Stan Maine, Portland, 2036

Kiedyś ktoś powiedział mi, że liceum jest najlepszym etapem w naszym życiu. Że przeżywamy wtedy najlepsze chwile, jakich już nigdy nie przeżyjemy na starość i znajdujemy znajomych na całe życie, miłości chwilowe czy też nie. Jako dziecko chciałem być dorosły. Chciałem chodzić do liceum, mieć dużo znajomych i dziewczynę, której nigdy bym nie opuścił i robił wszystko, by czuła się jak najlepiej. Pragnąłem być jak te wszystkie nastolatki, które widziałem codziennie w drodze do przedszkola, gdzie nie czułem się jak dzieci w moim wieku. Nie czułem się tam dobrze, dlatego wolałem magicznie przeskoczyć do High School, myśląc, że tam wszystko ulegnie magicznej przemianie. Nie miałem ani drogich ubrań ani najdroższego plecaka z samochodzikami czy też słodyczy na każde drugie śniadanie. Właściwie nie miałem niczego, co miał każdy wokół, więc nie mogłem być z każdym wokół.

Nie mogłem bawić się w piaskownicy, gdy robili to inni, ponieważ od razu ktoś rzucał mi piaskiem prosto w twarz, przeganiając mnie z tego miejsca. Samochodami, figurkami, kredkami i mazakami też nie mogłem się bawić, bo zajęte były dla lepszych. O luksusach takich jak zjeżdżalnie czy huśtawki lub domek na drzewie nawet nie śniłem. W pierwszej klasie podstawówki rodzice mówili mi, że będzie lepiej. Że w końcu ktoś na pewno odkryje, iż jestem wartościowym chłopakiem, którego tylko oni dostrzegali. Gówno prawda. Było jeszcze gorzej. Przez wszystkie lata podstawówki dzieci stawały się coraz gorsze i jeszcze bardziej nie dawały mi w spokoju żyć. Później nadszedł okres gimnazjum, gdzie również miało być lepiej. Jak wszyscy mogą się domyślić nie było, ale przeżyłem. Przetrwałem wszystkie upokorzenia z można powiedzieć uniesioną głową, nie przejmując się podłymi uśmiechami na widok zmasakrowanego mnie. Dzień bez przyjścia do domu w ubrudzonych ubraniach czy włosach stał się dniem straconym. Po latach zaczynało mnie to nawet śmieszyć.

W liceum jednak przestało. Bo wszyscy mogli się ze mnie śmiać. Wszyscy ludzie żyjący na tej planecie, zwierzęta, bakterie, protisty, rośliny, a nawet kosmici z innej planety. Nie interesowało mnie zdanie innych. Tylko ona nie była innymi. Jedyna dziewczyna, jaką kiedykolwiek i jakkolwiek polubiłem była wszystkim, jedyną osobą, której zdanie jakkolwiek mnie interesowało i obchodziło. Dlatego tamtego dnia na rozpoczęciu roku, gdy na moją nową koszulę, na którą mama wydała ostatnie pieniądze, bym mógł zrobić dobre wrażenie na nowych ludziach z nowej szkoły, został wylany litrowy sok z aronii, a ona zaczęła śmiać się z innymi, coś we mnie pękło i nigdy nie zasklepiło. Po tym wydarzeniu stwiedziłem głośno, że liceum jest najgorszym etapem w całym życiu człowieka.

A teraz po dwóch miesiącach spokoju znowu miałem tam wrócić. Chyba nie muszę nawet mówić jak bardzo nie chciałem tego robić i jak bardzo narzekałem rodzicom przez ostatnie dwa tygodnie. Tak naprawdę aktualnie siedzę pod swoim ulubionym drzewem z czarnymi słuchawkami na uszach, skubiąc fragment rękawa swojej brązowej bluzy, tylko dla moich rodziców, którzy jeszcze zachowali nadzieję, że ludzie z mojego otoczenia kiedykolwiek dorosną. Już po dwóch minutach obserwowania wiedziałem, że ta banda debili nadal ma w czaszce siano zamiast mózgu. Podjeżdżali na podjazdy drogimi samochodami, a ja pragnęłam zamienić się w to cholerne drzewo nade mną, żeby nikt mnie nie zauważył. I tak nie zauważali. W tej szkole nie istniałem.

Ludzie mijali mnie, jakbym był jedynie powietrzem, a ja dokładnie w tym samym momencie odwróciłem się w kierunku dość dużego hałasu, jedynie po to, by za chwilę spuścić wzrok na swoje krwistoczerwone trampki i ponownie zerknąć w tamtym kierunku. Z automatu. Mimowolnie.

Moim oczom ukazała się scenka niczym z filmików dla nastolatków. Na podjazd właśnie podjechał samochód droższy ode całego mnie, moich rodziców, rodzeństwa i domu, a już po chwili wyszedł z niego pierwszy osobnik. Chłopak około dwudziestki, który opierał się o dach samochodu z wyjątkową lekkością i pewnością siebie. Na jego nosie widniały okulary przeciwsłoneczne ze złotymi oprawkami, gdzie na końcach można było dostrzec logo drogiej firmy. Przeczesał długimi palcami ciemne włosy, które już po chwili opadły na jego blade skronie. Czarna koszula uwydatniła jego ciało, gdy wykonywał te czynności, co sprowadziło na niego wzrok wszystkich obecnych dziewczyn. Co rok to samo. Na jego ustach wykwitł podły uśmieszek, gdy z miejsca pasażera wysiadła druga osoba. O wiele niższa od niego i drobniejsza. Jak śnieżka zabłąkana gdzieś pomiędzy zmarzniętą trawą w zimę.

Melodia Nocnych Marzeń Where stories live. Discover now