Rozdział I

1 0 0
                                    

  Noc już dawno spowiła port, oświetlany teraz latarniami i pochodniami.
Młody chłopak szedł wąską, niedbale ułożoną z kamieni uliczką.
Był zziębnięty i przemoczony.
Poszarpane ubrania pozwalały, aby ciągnący od morza wiatr kąsał jego skulone ciało.
Średniej długości włosy chłopaka falowały na wietrze, to wznosząc się z wiatrem, to opadając, gdy jakiś budynek powstrzymywał okrutny podmuch.
Chłopak zatrzymał się przy karczmie, która była bodaj jedyną atrakcją miasta portowego.
"Stary Kuternoga", bo tak nazywała się karczma, była w gruncie rzeczy meliną serwującą liche, aczkolwiek dość tanie jadło, marnej jakości piwo i zawszałe, niewygodne i śmierdzące stęchlizną legowiska.
Chłopak spuścił wzrok, westchnął, spoglądając na bose, brudne stopy.
Niepewnie złapał za klamkę i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.
Od razu podszedł do łysego, otyłego oberżysty, plaskając bosymi, mokrymi stopami o deski.
- Dobry wieczór... Mogę się przez chwilę ogrzać przy ogniu... ?
- Następny włóczęga... Psia krew !
Warknął oberżysta.
- Nie chcę zrobić niczego złego, na prawdę... Mam na imię...
Oberżysta oparł się o bar.
- W dupie mam, jak masz na imię. Tu się monetami płaci, szczeniaku.
  Chłopiec spuścił głowę.
- Przepraszam... Nie mam gdzie się zatrzymać. Jest bardzo zimno.
Kontynuował uparcie, lecz zarazem grzecznie młody chłopak.
- A co ja jestem, niańka... Ech. Znaj moją dobroć. Dzisiejsza noc. W schowku na miotły. Jutro stąd spadasz.
Powiedział oberżysta szorstko.
- Dziękuję panu... Nie będę sprawiał problemów, obiecuję.
Powiedział z wdzięcznością Johnny.
- Dobra, młody. Robię to tylko dziś. I tylko raz. Idź, nie narób problemów.
Mówił oberżysta, zajmując się liczeniem monet.
- Dziękuję...
Powiedział chłopak.
Nie doczekawszy się ani słowa więcej, usiadł blisko pieca.
Młodzieniec ogrzewał zziębnięte ciało, wyciągnąwszy nogi przed siebie, podpierał się rękoma ułożonymi za plecami.
Dla niektórych stał się chwilowo czymś w rodzaju atrakcji.
Gapiący się na niego ludzie nie zaproponowali nawet aby się do nich dosiadł czy napełnił brzuch.
Chłopak odgarnął mokre, brązowe włosy na tył głowy i skulił się, obracając się wcześniej twarzą w stronę ognia.
Słyszał, jak ludzie za nim szepczą coś między sobą, jednak nie dbał o to, ciesząc się każdą chwilą przy ciepłym ogniu.
Co prawda był głodny, jednak jadł wczoraj, jeśli będzie pił deszczówkę, przeżyje jakiś czas.
Młodzik wpatrywał się bardzo długo w ogień, jego zielone oczy chłonęły każdy ruch płomiennych tancerzy.
Nagle drzwi karczmy otwarły się.
Chłopiec przekręcił głowę.
W drzwiach stał szczupły, łysy mężczyzna w brązowej koszuli, z dwoma nożami przy pasie.
Przybysz rozglądał się po karczmie, jakby czegoś szukał.
W końcu udał się w stronę szynkwasu, aby zamienić kilka zdań z oberżystą.
Chłopiec zauważył, jak ten wyciągnął monetę z dość opasłego mieszka i wcisnął ją w dłoń karczmarza.
Pewnie kolejny wędrowny bohater... Albo bandyta.
Myślał Johnny, obserwując go z daleka.
Cicho jak myszka wpatrywał się w obcego.
Łysy miał na sobie jasne, przybrudzone błotem spodnie i buty do jazdy konnej, oraz ćwiekowaną kurtkę z brązowej skóry.
Johnny wytężył słuch najbardziej, jak tylko umiał.
-... Dobra, zabieram gówniarza. Gdzie on jest ?
Mówił łysy dziwnie spokojnym głosem.
Gdy karczmarz skierował się w stronę Johnnego, chłopak wiedział już, co się święci.
Próbował uciec.
Chłopak naprężył się jak kot, wskoczył na stolik i złożył się, próbując wystrzelić jak sprężyna w stronę otwartej okiennicy.
Chwycony w ostatniej chwili za koszulę upadł na podłogę.
- Spokojnie, chłopcze. Gdybym chciał cię skrzywdzić, zrobiłbym to już dawno. Nawet byś nie zauważył, mam rację ?
Chłopak wziął głęboki wdech.
Ciężko było nie przyznać przybyszowi racji.
- Ma pan... W takim razie czego pan ode mnie chce ?
Spytał Johnny, starając się ukryć odczuwany strach.
- Chcę, abyś poszedł ze mną. Dam ci szansę. Przywilej. Dach nad głową i jedzenie. Oczywiście, możesz tu zostać. Zgnijesz tu wyjadając resztki, aż ktoś cię zabije. To jak ?
Głos nieznajomego nie wydawał się już tak straszny.
Złagodniał.
- Dobrze. Pójdę z panem. Kiedy ruszamy ?
Spytał chłopak.
- Jutro rano. Masz jakieś imię ?
- Tak. Nazywam się Warren. John Warren... A pan ?
Nieznajomy spojrzał chłopcu w oczy.
- Jeauvoux Mouinett.
Chłopiec zbladł.
- Mouinett... Ten Mouinett ?
Jeauvox skrzyżował ręce na piersi.
- Ten sam...
- Nauczy mnie pan używać miecza ?
Spytał chłopak.
- Póki co, ledwo utrzymasz sztylet. Dlaczego mam nauczyć cię zabijania ?
Spytał Jeauvox, spoglądając na chłopca badawczo.
Johnny uśmiechnął się.
- Chcę być taki jak pan...
Jeauvox potarł łysą głowę.
- Chcesz być jak ja ? Dobrze. Ale miej świadomość, że miecz nie jest jakąśtam zabawką. Jescześ nieopierzony. Niewinny. Mam już chłopców pod opieką. Inni nie przeżyli.
Johnny westchnął.
- Jestem sierotą, która nawet nie poznała własnych rodziców. Co ja mogę mieć do stracenia ?
Spytał chłopak z pogardą, jakby do samego siebie.
- Znacznie więcej niż sądzisz, młody. Miecze stworzono do zabijania. Będziesz co noc widywał twarze tych, których zabiłeś. Nie ważne w jakim celu. Będą cię prześladować. Znałem już mężczyzn. Żołnierzy, nawet płatnych zabójców i łowców głów. Większość z nich piło jak wieprze, zdarzało się, że ktoś popełnił samobójstwo dręczony własnym sumieniem. Sam zabiłem już setki, i wiesz co ? To żaden powód do dumy. Bardziej do wstydu...
Jeauvox urwał.
Chłopak przysunął się bliżej do szermierza.
Mouinett odepchnął go.
- Lekcja pierwsza. Nie lituj się nade mną. Nigdy nie lituj się nad nikim.
J

ohn skinął głową.
- Panie Mouinett... Wspomniał pan o innych. Czy oni są tacy jak ja ?
Szermierz westchnął ciężko.
- I tak i nie. Sieroty, trudne dzieciaki. Można powiedzieć... Każdy ma swój bagaż, chłopcze. Nie interesuje mnie wasze poprzednie życie. Postawiłem przed sobą zadanie wychowania wielu wojowników. Biegłych tak w orężu, jak w słowie. Miejsce, do którego cię zabieram jest jak, że tak to ujmę, uczelnia. Nie znajdziesz tam jednak rektorów, kapłanów czy biblioteki z książkami o sierotce Mariebelle. Uczę tylko tego, na czym się znam.
Młodzieniec zainteresował się.
- A na czym się pan dokładnie zna. Poza walką, rzecz jasna.
Mouinett pomyślał przez chwilę, spoglądając na chłopca w zadumie.
- Na życiu, młody Johnie. Słuchając mnie zajdziesz dalej, niż możnaby przypuszczać. Teraz zaprowadzę cię do mojego pokoju. Bez obaw, nie jestem zwyrodnialcem. Ustawiono w nim drugi siennik, wyśpisz się w lepszych warunkach.
Chłopak uśmiechnął się, jednak wykręcił twarz, gdy z jego brzucha wydobyło się niesłychanie głośne burczenie.
Mouinett westchnął.
- Karczmarzu !
Mężczyzna zza szynkwasu wybiegł prosto do ich stolika.
- Czym mogę służyć, panie ?
Spytał z uśmiechem.
- Weźmiemy dwuosobowy pokój. Dzban słabego piwa, dwa kubki i koszyk serów, pół na pół z podpłomykami. Z dostawą do pokoju.
Mouinett podrzucił wysupłane z sakwy dwie monety, które karczmarz złapał w locie.
Sprawdzając zębem jakość monet zaśmiał się z prawie autentyczną pogodą ducha.
- Zaprowadzę was na pokoje, panie. Czy jeszcze jakieś życzenia... ?
Mouinett chrząknął, przerywając zdanie.
- To wszystko. Dziękuję.
John wstał leniwie i poczekał, aż Jeavoux zrobi pierwsze kilka kroków, po czym udał się za nim.
Zmęczonym wzrokiem John dostrzegł młodzieńca za szynkwsem.
Blondyn uśmiechał się pogodnie, Johnny miał wrażenie, że uśmiecha się wprost do niego, więc odwzajemnił uśmiech, delikatnie czerwieniejąc na twarzy.
Jeauvox spojrzał na chłopca.
- Młody... Idziemy. Musisz się wyspać...
Powiedział szermierz.
Johnny skinął tylko głową, w której już ułożył mały plan.

 Wszystkie nasze bliznyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz