rozdział dwudziesty trzeci

3.4K 428 122
                                    

Wychodzę z lasu i widzę w oddali biały budynek szpitala. Ogarniam wzrokiem jego ogrom. Co się za tobą znajduje, hm? Wycieram rękawem mokre od łez policzki i próbuję złapać oddech. Całą drogę przebiegłam, nie wiedząc dlaczego, ale bałam się, że zawrócę do Archera i nie będę w stanie od niego odejść. Mam dziwne poczucie, że muszę chronić tego biednego chłopaka. Jeżeli - tak jak mi się wydawało - płakał, to musiało być coś rzeczywiście na rzeczy. A co jeśli czeka go kolejna operacja? Moje ciało przeraźliwie pragnie z powrotem pobiec na polanę, ale rozum odgania te myśli i przypomina mi, że lekarz kazał mi być punktualnie.

Staję przed budynkiem, głośno wzdycham i siadam na zimnych schodkach. Słońce ogrzewa moją skuloną posturę, a wiatr smaga kosmykami moich ciemno czekoladowych włosów. To cholernie dziwne, że tak szybko przywiązałam się do Archer'a. To pewnie przez to, że czeka nas ten sam los.

Po chwili dochodzę do wniosku, że zdecydowanie za szybko powierzam swoje zaufanie ludziom, ale nie sądzę, żeby Archer miał wobec mnie złe zamiary. Mam do niego jeszcze tyle pytań, ale jak już siedzę na przeciwko niego to nie potrafię wydusić z siebie połowy z nich. Już i tak powiedział mi więcej niż ja jemu. Nie chcę wiedzieć jak musiała się czuć jego rodzina, kiedy dowiedzieli się, że Archer został porwany na wycieczce. A może nic ich to nie obeszło? Może Archer jadąc na wyprawę tak naprawdę chciał uciec od otaczających go ludzi? Mimo ciągłego uśmiechu na jego twarzy mam wrażenie, że w głębi duszy jest smutny.

Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos otwieranych drzwi. Obracam głowę w ich kierunku i dostrzegam doktora. Marszczę brwi, kiedy zauważam na jego twarzy widoczne zdenerwowanie. Zmarszczka na jego czole jest głębsza niż zwykle, a zazwyczaj rozluźniona szczęka teraz jest zaciśnięta. Rzadko, kiedy ma taki nastrój, nie podoba mi się to wszystko.

– Dobrze, że jesteś punktualnie Evo. – Jego oczy są ciemne i nieobecne. – Wejdź do środka.

Wykonuję polecenie. Ostatni raz, tak niepewnie w jego obecności, czułam się pierwszego dnia mojego pobytu w tym miejscu. Robert po zamknięciu drzwi na klucz, odwraca się w moją stronę, łapię moje nadgarstki i z jednego z nich szybko ściąga zegarek. Następnie ku mojemu ogromnemu zdziwieniu zaciska na nich kajdanki. Posyłam mu przerażone spojrzenie. Mój umysł zaczyna podsyłać mi obrazy z najgorszymi scenariuszami.

– Spokojnie, nie przejmuj się tym, po prostu takie mamy zasady. – Mężczyzna spuszcza wzrok i pociągając mnie lekko za sobą rusza wzdłuż białych ścian, w których w równych rzędach wstawione są drzwi tego samego koloru. Moje serce przyspiesza, kiedy mijamy windę. Gdzie on mnie do cholery prowadzi? Mój oddech robi się coraz szybszy, boję się, chcę w tej chwili jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, gdzie przynajmniej czuję się bezpieczna.

Mijamy mnóstwo drzwi, co takiego się za nimi znajduję? Robi mi się niedobrze od otaczającej mnie, przerażającej bieli. W tej chwili sto razy bardziej wolę pudrowy róż na drugim piętrze.

Przypominam sobie, że nie jadłam nic od śniadania. Mimo sytuacji w jakiej właśnie się znajduje, czuję przeraźliwy głód.

Nie jestem pewna ile czasu już idziemy, ale bez wątpienia pięć minut minęło dawno temu. Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko, ale to pewnie tylko złudzenie wywołane tym, że wszystko w tym miejscu wygląda tak samo.

W końcu docieramy do drzwi, przy których Robert przystaje. Marszczę brwi, kiedy bierze głęboki oddech i puka dwa razy w białe drewno. Do moich uszu dochodzi ciche "Proszę", z trudem przełykam gulę rosnącą w moim przełyku. Doktor naciska klamkę i wchodzimy do pomieszczenia. Pokój, w którym się znajdujemy jest również biały i prawie pusty. Jedyny mebel to biurko, przy którym siedzi wyprostowany jak struna mężczyzna. Ma gęste, czarne włosy i przenikliwe oczy. Spod jego lekarskiego fartucha wystaje gładka, śnieżna koszula i czarny krawat. Wpatruje się w moją twarz i dosłownie wywierca w niej dziurę swoim wzrokiem. Mam wrażenie, że już kiedyś go widziałam, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie to mogło mieć miejsce. Przesuwam wzrok w prawą stronę i zastygam. Moja twarz zapewne robi się blada jak ściana, a oczy wielkie jak talerze. W rogu pokoju stoi osoba, której z całego serca nie chciałam tu zobaczyć. Blaise. Ma na sobie zapięty na ostatni guzik jasny fartuch, który sięga mu do kolan. Nie widzę jego twarzy, bo ma opuszczoną głowę. Co on tutaj do cholery robi?

Internetowy Sobowtór Where stories live. Discover now