Rozdział 7

1.9K 155 20
                                    

Minęły dwa dni. Spędzałem je przed komputerem, oczekując jakiejkolwiek wiadomości od Dirka. Nie napisał. Do szkoły również nie chodził - dziwnie było zobaczyć jego bandę chuliganów, zagubionych, stojących w rogu korytarza, czekających aż ktoś powie im co mają zrobić. Na kółku informatycznym moi koledzy - tak zwane szkolne kujony - mówili, że jest chory i został hospitalizowany.
Uznałem to za bujdę. W szkole każdy wiedziałby o wypadku Dirka Fletchey'a, a pani Frogg zalewała by się łzami. Jak wiemy był to jej ulubiony uczeń.
Nadszedł czwartek, dzień wyjazdu. Do walizki, którą mama specjalnie kupiła, wydając ostatnie oszczędności, wpakowałem nowe ciuchy od ojca, te stare również. Udało wcisnąć mi się dwie pary butów i kilka książek. Resztę zeszytów i przyborów szkolnych schowałem w plecaczku, w którym rezydowały laptop, mikrofon i aparat.
Mama przywiozła mnie pod szkołę równo o piętnastej. Przy pustym, pomarańczowym autokarze stali już Ristie, Francisca i Roland. Zauważyłem również innych, nieznanych mi choćby z widzenia nastolatków.
- To ci z Birmingham - mruknęła do mnie Francisca. - My zabieramy jeszcze Essex.
Essex. Essex. Jedziemy na około?
- Albo Bournemounth... Nie pamiętam.
Wewnętrzny facepalm.
Weszliśmy do autobusu, bagaże chowając w specjalnie przeznaczonym do tego miejscu. Podróż miała trwać kilka godzin, rano powinniśmy być na miejscu. Usiadłem za Ristie. Miała w uszach słuchawki, k-pop rozbrzmiewał cicho w autobusie, wydostając się z jej bezprzewodowych słuchawek. Roland usiadł ze mną, pomiędzy nogami umieścił mały kubełek, do którego dodawał nieznane mi proszki i ciecze. Francisca usiadła z tyłu sama, na tablecie rozmawiając z kimś głośno klnąc.
- Co robisz? - wydusiłem cicho w stronę Rolanda. Dolał cuchnącego płynu do kubełka i uśmiechnął się do mnie chytrze.
- Już na samym początku dam im siebie poznać - szepnął. - Otwórz okna, zaraz się zrzygamy wszyscy.
Pootwierałem wszystkie okna, i wróciłem na swoje miejsce, czekając na wynik eksperymentu Rolanda. Byłem jednocześnie podekscytowany i przestraszony - okropny odór zaczął roznosić się po autobusie, kierowca zatrzymał się na poboczu i zielony przebiegł obok mojego okna, wymiotując na młode drzewo.
Zerwałem się z miejsca i przystawiłem twarz do małej szczeliny uchylonego okna. Przyjemne, zimne powietrze owiało mi twarz i wdarło się do płuc. Francisca i Ristie również opuściły transport. Razem z kierowcą siedziały na trawie i opierały się o pień grubego drzewa. Z lasu dochodziło ćwierkanie ptaków i szczekanie psów na spacerze.
- Wynieś to! - krzyknąłem, wciąż z twarzą w uchylonym oknie. - Zaraz puszczę pawia!
- Mhm, ja też - mruknął Roland.
Usłyszałem jego głośne stęknięcie i ciężkie kroki, które po chwili opuściły zaśmierdły autobus, który miał zawieść nas do Birmingham.
- Tak nie może być! - ryknął kierowca, gdy i ja opuściłem autobus. - Dzwonię do dyrekcji! Nie mam zamiaru jeździć z wandalami i początkującymi terrorystami! O co to, to nie, na koronę królowej - dodał ciszej, zamaszystyn ruchem wyjmując z kieszeni kamizelki telefon.
- Nie, proszę tego nie robić! - jęknął Roland, patrząc na mnie z błaganiem w oczach.
Tylko, co ja zrobię? Jestem tylko kujonem, który napędził sobie biedy kręcąc o znajomości z youtuberem, do którego w każdej chwili może napisać Dirk.
- Proszę pana - zaczęła niepewnie Ristie. - Przecież jak pan zadzwoni, będziemy musieli się wrócić do Londynu. Kolejna godzina jazdy i znoszenia nas.
Kierowca zmierzył ją swymi paciorkowatymi oczami i potargał gęstego wąsa. Ściągnął usta i pokiwał głową, wciskając czerwoną słuchawkę.
- Do autobusu, chołoto! - ryknął.
- Nadal śmierdzi - powiedziałem niepewnie.
- To sobie poczekamy - warknął kierowca.
Na dworzu spędziliśmy pół godziny, w międzyczasie angielska pogoda dała o sobie znać i rozpadało się, a każda zimna kropla siarczystego deszczu, która zetknęła się z moją skórą, pozostawiała na niej dziwne uczucie. W autobusie przestało śmierdzieć, a Roland musiał wyrzucić swój eksperyment do lasu, co nie spotkało się z moim zachwytem. Nie byłem i nigdy nie będę za zaśmiecaniem lasów.
Zatrzymaliśmy się w Birmingham o godzinie czwartej. Z tyłu siedzieli jacyś nastolatkowie - z innego miasta, do którego musieliśmy zajechać, gdy spałem z policzkiem opartym o zimną szybę autobusu. Roland zdawał się niezadowolony ze znajomości z nastolatkami, rzucał w ich stronę kąśliwe uwagi.
Dwójka z nich to byli dresiarze - dziewczyna i chłopak. On z ogoloną owalną głową, z krzywym uśmieszkiem błąkającym się na wąskich ustach, z opatrunkiem na garbatym nosie. Ona miała czerwone włosy i makijaż gruby, aż brzydki. Jej twarz zdobiła masa kolczyków, małych i dużych, w nosie, wardze i na brwiach.
Zaś kolejna dwójka, to byli typowo przedstawieni w filmach szkolni 'kujoni'. Ubrani w sweterki, on w spodniach od garnituru a ona w szarej spódniczce, z dużymi okularami na prostych nosach i z grubymi podręcznikami w żylastych dłoniach, wytrenowanych do pisania długich prac.
- Wstawaj, księżniczko - powiedział Roland, targając mnie za włosy, które nie były już niebieskie. - Idziemy do hotelu - dodał, wyprzedzając moje pytanie.
Zabrałem swój plecak i walizkę, a następnie ruszyłem za dyrektorem szkoły w której mieliśmy być miesiąc. Nastolatkowie z innej szkoły pojechali dalej, do Glasgow. Sam dyrektor wydawał się sympatyczny, a to, jak opowiadał o placówce, którą kierował, zachęcało mnie do niej z każdym wypowiedzianym słowem.
Zna się na marketingu.
Hotel był skromny, ale bardzo ładny. W recepcji znajdowały się trzy kanapy, otaczające rzeźbiony kominek, w którym wesoło trzaskał ogień. Schody w kącie pomieszczenia były wyłożone wykładziną w kolorze wina, wyglądającą na przyjemną w dotyku. Na ścianach wisiały zdjęcia ukazujące jak hotelik zmieniał się na przestrzeni lat. Za recepcjonistką znajdowała się szklana gablota, w której wisiały klucze - połowa haczyków była pusta. Dyrektor Gilinsky - bo tak miał na nazwisko - wręczył mi kluczyk z drewnianą zawieszką, na której wytłoczona była liczba 31 i numer piętra. Trzecie.
- Winda znajduje się za tym zakrętem - dodała jeszcze recepcjonistka, wskazując na zakręt za schodami.
Była tam winda. Weszliśmy do niej i spędziliśmy te kilkanaście sekund w kompletnej ciszy, zaspani.
Korytarz trzeciego piętra był szeroki i prostokątny. Panele były idealnie czyste, szklane drzwi na balkon na końcu tego korytarza były uchylone. Ściany były w kolorze ciemnej zieleni, drzwi były wykonane z ciemnego drewna, z okrągłymi klamkami i zasłoniętymi metalowymi zawieszkami dziurkami od kluczy. Poza tym na korytarzu była kanapa i telewizor podłączony do konsoli.
- Dobranoc - rzucił Roland i zniknął za drzwiami z numerkiem 35. Francisca obok niego zrobiła to samo.
Przekręciłem klucz i gałkę. Już miałem wchodzić, gdy moją uwagę przykuło szamotanie gałką i ciche przekleństwa. Ristie nieudolnie usiłował przekręcić kluczyk do pokoju 32.
- Pomogę ci - mruknąłem i wyjąłem kluczyk, który ponownie umieściłem w dziurce, przekręcając go. Z trudem zamek ustąpił.
- Dziękuję.

Girl, are you playing with me? · Leondre DevriesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz