0010

1K 224 180
                                    

maj 1945


- To koniec, Louis, to nareszcie koniec - wyszeptała moja mama i przyciągnęła mnie do siebie z ogromnym uśmiechem na twarzy. - Nie sądziłam, że dożyję tej chwili... Tak się cieszę, kochanie, jestem taka szczęśliwa, że mam was wszystkich. Niczego więcej nie potrzebuję - dodała i spojrzała na mnie, a radość tańczyła w jej oczach.

Wyjrzałem za okno. Na ulicach Londynu wybuchały fajerwerki, ludzie biegali i tańczyli na ulicy, skacząc i trzymając się za ręce. Koszmar wojny nareszcie się dla nas zakończył i nie mógłbym być szczęśliwszy - moje siostry nareszcie miały wrócić do szkoły po wakacjach, koniec ze strachem i ukrywaniem się! Dość bezsensownej śmierci... dość okrucieństwa.

Naprawdę nie mogłem w to uwierzyć.

Wziąłem Fizzy za rękę i wyszedłem z nią na ulicę, a nasze twarze zostały oświetlone przez błysk kolorowych ogni na niebie. Obcy uśmiechali się do nas, dookoła było głośno i tłoczno. Wziąłem dziewczynkę na ręce i roześmiałem się, obracając się z nią dookoła i odgarniając jej długie włosy z własnej twarzy.

- Kocham cię, Lou! - krzyknęła i wtuliła się we mnie mocno, aż poczułem kłujący ból w ramieniu, które kurczowo ściskała.

- Też cię kocham, smarkaczu - odpowiedziałem jej na ucho i uśmiechnąłem się, gdy uderzyła mnie w ramię. Już niemal zapomniałem, jak brzmiał jej śmiech.

Niewątpliwie była to dla nas wielka, niepowtarzalna chwila - dla mnie i mojej rodziny, oczywiście. I bałem się, że zostanę za to ukarany przez los, ale... nie potrafiłem się cieszyć nią do końca.

Kogoś brakowało przy moim boku, i to od dwóch miesięcy. Ta osoba uporczywie nie chciała wrócić, chociaż wiedziała, że to przy moim sercu jest jej miejsce.

Posmutniałem, lecz nie dałem tego po sobie poznać. Kilka minut później zabrałem Fizzy z powrotem do domu i usiadłem ze swoją rodziną, nie chcąc psuć im tego momentu i zabierać im szczęścia z uzyskanej wolności. Nie byłem na tyle egoistyczny, żeby znów to zrobić. Wystarczająco żerowałem na nich swoim snuciem się po pokojach i depresyjnym nastawieniu. Musiałem z tym skończyć.

- Za nowe życie - mój tata wzniósł toast z herbaty, uśmiechając się szeroko i promiennie. - I za nas.

- Za nas! - powtórzyli wszyscy chóralnie i zabrali się za picie tego, co akurat było pod ręką; Lottie zabrała mi moją kawę i skrzywiła się z obrzydzenia, natychmiast mi ją oddając.

Nowe życie...

...które faktycznie rozpoczęło się niedługo potem.


///


Paryż, marzec 1949


- Louis, cholera, herbata ci wystygnie!

- No już, przecież idę - mruknąłem pod nosem i zabrałem filiżankę z dłoni Victora. Posłałem mu wdzięczny uśmiech i zabrałem torbę z blatu, szybko wypijając całą herbatę i wręczając mu filiżankę z powrotem. - Zginąłbym bez ciebie - zapewniłem go ze śmiechem i pomachałem mu, niemal biegnąc do drzwi.

- Spóźnisz się na zajęcia! - krzyknął tylko za mną, ale ja byłem już za progiem, więc tylko zatrzasnąłem za sobą drzwi i popędziłem w stronę metra. Może i miał racje i może byłem spóźniony.

Poziom mojego francuskiego zdecydowanie się poprawił, gdy przyjechałem do Paryża z Londynu. Byłem tu już rok i naprawdę mi się podobało, mimo że byłem chronicznie przemęczony i niewyspany. Studia były dość trudne, ale jakimś cudem udało mi się połączyć je z pracą. W restauracji, w której zostałem zatrudniony, płacili dobrze i dzięki temu mogłem wysyłać sporo pieniędzy do mamy i dziewczynek. Poza tym, Victor również świetnie zarabiał i nie mógłbym być szczęśliwszy niż z nim w tej wynajętej kawalerce.

Udawało mi się odkładać coraz więcej pieniędzy, ponieważ żyłem naprawdę skromnie; nie kupowałem drogich ubrań i innych drobiazgów. Moim priorytetem była teraz mama i nauka, bym mógł zająć jakieś lepsze stanowisko i pomóc jej bardziej. Była dla niej nadzieja i zamierzałem walczyć do końca.

Victor... był kochany. Wyrozumiały, nigdy nie narzekał na to, że tak rzadko bywam w domu. Czarujący, zabierał mnie na randki do parku i kina od czasu do czasu. Uwielbiałem jego jasne włosy i zgrabne ciało, którym wciąż nie mogłem się nacieszyć. Obsypywał mnie kwiatami i pocałunkami na dobranoc. 

Poznaliśmy się na uczelni. On był na ostatnim roku, kiedy przeprowadziłem się do Francji rok temu. Twierdził, że zakochał się ode mnie od pierwszego wejrzenia i już miesiąc później umówiliśmy się po raz pierwszy. Na początku byłem niepewny, lecz on rozumiał mnie i nie naciskał, musieliśmy się dotrzeć. Niedługo miał minąć rok naszego związku i ponoć szykował dla mnie coś "dużego", a ja miałem przeczucie, że w zasadzie to coś nie jest aż tak duże. Praktycznie rzecz biorąc, jest małe i okrągłe. W małej kawalerce ciężko cokolwiek ukryć, a szczególnie czerwone pudełeczka z pierścionkami w środku.

Victor był dla mnie zawsze i wszędzie, kochałem go za to. Uczył mnie francuskiego, pomagał jak tylko mógł i dzięki niemu nabrałem nadziei na to, że nareszcie wyjdę na prostą i jakoś ułożę sobie życie.

A Harry? Nie słyszałem o nim od tamtego rozstania w szpitalu. Unikał ze mną kontaktu, bronił się przed nim rękami i nogami. Pozostawił po sobie spustoszenie i mnóstwo łez, których nie potrafiłem mu wybaczyć. Okazał się samolubnym idiotą, ponieważ jego osobista tragedia okazała się mieć większą siłę od jego miłości. Właściwie, to prawie o nim nie myślałem i było mi z tym dobrze. Jego portrety leżały zakopane gdzieś w moim starym domu w Londynie, o ile nikt ich stamtąd nie wyrzucił. Nie interesowało mnie to. Ten rozdział miałem już za sobą.

Wysiadłem z metra i mruknąłem ciche "pardon" do przechodnia, którego zahaczyłem torbą. Wspiąłem się po schodach na górę i znalazłem się kilkaset metrów przed uniwersytetem, do którego również pobiegłem z całych sił.

Przywitałem się z kilkoma znajomymi i minąłem ich, oddychając ciężko i zmierzając spokojniejszym już krokiem do głównego wejścia, od którego dzieliło mnie być może sto metrów. Miałem jeszcze dwie minuty, mogłem zdążyć, chyba po raz pierwszy w życiu udało mi się nie spóźnić na zajęcia, Alleluja, czas na ustanowienie nowego święta narodowego, "Louis Tomlinson, ten roztrzepany dupek, nareszcie nie spóźnił się na pierwszą lekcję"...

Nie.

Zatrzymałem się w pół kroku, a moja torba spadła na ziemię. Pokręciłem głową i westchnąłem ciężko, czując że wszystkie moje mięśnie mimowolnie się napinają.

Przecież miałem mieć ten rozdział już za sobą, obiecałem to sobie, nie wracam do przeszłości, nie wracam do tamtego incydentu, który tak wiele mnie kosztował! Dlaczego świat nigdy mnie nie słuchał?...


_____________________

Hejka :) jeszcze raz przepraszam za baaaardzo długą zwłokę i za to, że dzisiejszy rozdział jest taki krótki (oops!) ale nie chciałam, żebyście czekali jeszcze dłużej. Następny pojawi się doooo niedzieli :) dajcie znać co sądzicie, uwielbiam czytać Wasze komentarze! x

cacoëthes // larry stylinsonWhere stories live. Discover now