PRZYMUS

1.1K 182 78
                                    


SENS JEST WYTWOREM PRZYMUS-u. WIĘC TO, CO PRZECZYTACIE, NIE MA SENSU.


PRZYMUS był zawsze jeden i zawsze składał się z mniejszych części. Jakby go rozbierano powoli, małymi krokami.

Trawa z kolei była zielona. I zadziwiająco miękka jak na trawę. Czuła ją pod swoimi palcami. Odsłonięte nogi radośnie donosiły reszcie ciała o kontakcie z innym ciałem. Nawet gdyby trawa nie nadawała się do niczego — a będąc całkowicie szczerym, trzeba powiedzieć, że trawa nadawała się do bardzo wielu rzeczy — wciąż można by ją wziąć za stary dywan w salonie. Niepotrzebny, ale rzeczywiście istniejący.

Wstała z trawy. Bo właściwie co innego miała do roboty? PRZYMUS był zawsze taki sam i zawsze wychodził z najmniej oczekiwanych myśli. Zwykle krążył po umyśle, niebezpiecznie lawirując po korytarzu płynnego umysłu. Jak cukier w herbacie, szybko topił się i zespalał ze świadomością, powodując, że nie dało się go odróżnić od zwykłej zachcianki. Ot, cały PRZYMUS.

— Jestem Marta — stwierdziła postać. Szumiące w pobliżu drzewo zrzuciło kilka zielonych liści, jawnie drwiąc z tego stwierdzenia. Kogo tutaj, na opuszczonej polance, na której nawet kozy nie chciały się paść, miałoby obchodzić takie stwierdzenie? Przyrody nie obchodziły imiona, były w swojej użyteczności nieużyteczne.

Marta nie obraziła się na tę jawną ignorancję. Wstawszy, rozejrzała się dookoła i stwierdziła kilka faktów.

Po pierwsze — łąka była duża. Po drugie — łąka mieściła się w granicach ludzkiego wzroku. Po trzecie — łąka wyglądała na pustą. Tylko szumiący dąb ugościł się na dywanie z zielonej trawy.

— Hop! Hop! — zawołała Marta. Wiatr zadął w odpowiedzi, bawiąc się kosmykami jej włosów. Marta dopiero wtedy to zauważyła. Miała długie włosy. Jasne. Połyskiwały w słońcu niczym złoto.

No i słońce. O nim przecież też trzeba wspomnieć. Tego dnia świeciło bardzo mocno, promienie ześlizgiwały się na ziemię, gładziły dywan z trawy, muskały koronę dębu i pięknie rozświetlały złote włosy Marty. Ale to wszystko działo się bez tego tragicznego PRZYMUS-u.

Sukienka Marty nie miała znaczenia. Była w kwiatki, co mieściło się w normach łąki. Tylko buty — a właściwie ich brak — przeszkadzały. Chodzenie po trawie bez butów — nawet po tak delikatnej i zielonej — było sprzeczne z prawami PRZYMUS-u.

Marta dłonią przysłoniła promienie słoneczne i spojrzała w dal. Tam, gdzie kończyła się łąka i zasięg ludzkiego oka. Tam, hen hen daleko, coś migało, odbijając się od szklanych domów. Marta poczuła PRZYMUS, który szybko zespoił się z logiką. Ludzie domy należały do ludzi. Skoro Marta była człowiekiem, musiała znaleźć się wśród nich. Może ktoś z nich mógłby jej wyjaśnić, dlaczego trawa na tej łące była taka miękka i zielona. Takich tajemnic nie należało pozostawiać samopas, należało je rozwiązywać, nieustanie dążąc do celu, którym było zwykłe rozwiązanie. Rozwiązanie generowało zrozumienie, a zrozumienie z kolei zaspokajało PRZYMUS.

Uspokojona przez własne obawy, ruszyła w kierunku miasta, które z takiej odległości wydawało się rzeką — ulem, wokół którego zbierały się masy owadów w oczekiwaniu na słodki miód. Refleksy słonecznych promieni dochodziły tam z PRZYMUS-u. Człowiek zmusił słońce, by ładnie oświetlało domy. Przecież ładnie oświetlone domy oznaczały pewną pozycję w społeczeństwie. A pewna pozycja w społeczeństwie całkowicie zaspokajała PRZYMUS.

PRZYMUS (one-shot)Where stories live. Discover now