Warzywa

431 90 50
                                    

Była sobie kiedyś pewna spokojna mieścina. Życie w niej toczyło się spokojnie, dni, jeden za drugim, przetaczały się cicho i leniwie, a o żadnych większych zwadach czy aferach od lat żadnego słuchu nie było.

Miasteczko miało jednak pewną nietypową cechę – mianowicie na cmentarzu leżącym na obrzeżach miejscowości rosło od groma kalafiorów. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięły, snuto jedynie domysły na temat ich pochodzenia. Mieszkańcy przez długi czas zawzięcie walczyli z plagą zaborczej zieleniny, jednak bezskutecznie; kalafiory, mimo starań ludzi, nie odpuszczały i na miejsce jednego wyrwanego, w krótkim czasie odrastały trzy kolejne. Zaprzestano więc walki i pozostawiono warzywa w spokoju, zaś te z dnia na dzień obrastały coraz większy obszar cmentarza.

Na temat kalafiorowej plagi powstawały różne teorie, jednak największa część mieszkańców obstawała za tym, że to zjawisko zostało wywołane przez miejscowego dziwaka, Grzegorza Domowca.

Domowiec słynął ze swojej ekscentryczności, która była raczej wynikiem jego oderwania od świata, niż świadomego wyboru. Wiele rzeczy o nim opowiadano, zaś wśród tych opowieści przeważały historie o tym, co ów człek wyrabia w swojej piwnicy, z której okien czasami wydobywają się różne tajemnicze opary, które osnuwają swoim mniej lub bardziej przyjemnym zapachem całą okolicę. Jedni mówili, że pędzi tam bimber, inni – że tworzy eliksiry. Wiele osób niejeden raz widziało Grzegorza, gdy wiózł on w swojej taczce butelki z tajemniczymi płynami, jednak ci co bardziej sceptyczni uznawali go za zwyczajnego pijaczka. Mówiono również, że wielokrotnie Domowiec wynosił ze swojej piwnicy butelki i zawoził je na cmentarz, a gdy zaczęły pojawiać się na nim kalafiory, co jakiś czas zabierał kilka sztuk i zanosił do siebie, do swojej tajemniczej pracowni, z której potem dobiegały dziwne odgłosy, jakby gaworzenia. Nie było to jednak gaworzenie ludzkie, brzmieniem przypominało bardziej bełkot samego diabła.

Nikomu jednak nie było dane poznać tajemnicy Grzegorza, gdyż jego dom, wraz z piwnicą, spłonął w potężnym pożarze, a sam jego właściciel zmarł, uduszony dymem. I tu rozpoczyna się cała historia...

*

Grzegorz miał zostać pochowany na kalafiorowym cmentarzu. Choć wszyscy spodziewali się, że na jego pogrzebie jedynymi obecnymi będą kapłan, grabarz oraz kot Domowca, który sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zagubionego w rzeczywistości niż jego pan, na cmentarzu zjawiło się dość spore grono osób, w dodatku całkowicie obcych mieszkańcom miasteczka. Chcąc nie chcąc, grupa ludzi z okolicy również wybrała się na pogrzeb, by dowiedzieć się, skąd wzięli się tam ci wszyscy żałobnicy.

Gdy opuszczano trumnę z nieboszczykiem do grobu, przez tłum przebiegł szmer, gdyż niektórym z obecnych wydało się, że kalafiory, nadzwyczaj gęsto okalające świeżo wykopany dół, lekko się poruszyły, jak gdyby zaciekawione nowym sąsiadem, który od tego dnia będzie mógł podziwiać ich majestatyczne korzenie. Ksiądz wypowiedział formułę i rzucił pierwszą grudę ziemi na trumnę. Gdy tylko ta dotknęła lichego drewna, ku zaskoczeniu wszystkich, w mgnieniu oka wyrósł na niej dorodny kalafior. Po chwili pojawił się kolejny i kolejny, aż w końcu zasłoniły całe wieko trumny. Zaczęły wspinać się po ścianach dołu, wyrastały dosłownie jeden na drugim i po kilku chwilach nie było już ani śladu po grobie, a odsłonięty przed chwilą kawałek ziemi pokryty był grubym, biało-zielonym dywanem. Zebrani zaniemówili. Oczy wszystkich zwróciły się na kapłana, z nadzieją, że będzie on w stanie wyjaśnić, co się właśnie wydarzyło. Ten jednak patrzył tylko szklistym wzrokiem w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się świeżo wykopany grób z trumną Domowca.

Nagle wzdrygnął się, a po chwili z jego gardła wydarł się przeraźliwy ryk. Pobladł cały i próbował odbiec, odskoczyć, wyrywał się jak mógł, jednak coś nie pozwalało mu nawet oderwać stóp od ziemi. Kapłan po raz kolejny wrzasnął na całe gardło, zbladł jeszcze bardziej i po chwili padł na ziemię bez życia. W tłumie zapanował chaos. Ludzie krzyczeli i próbowali uciekać, jednak ich również spotkał ten sam los i jakaś dziwna siła przygważdżała ich do ziemi, zanim zdążyli zrobić choćby kilka kroków. Po kilku chwilach uroczystość pogrzebowa Grzegorza Domowca przeistoczyła się w prawdziwą rzeźnię spowodowanej działaniem jakiejś tajemniczej siły, a pieśni żałobne zmieniły się w agonalne wycie i krzyki przerażenia. Nic nie było w stanie uratować nieszczęśników. Ludzie padali jak muchy, a po kilkunastu minutach wszyscy leżeli martwi.
Burmistrz, dowiedziawszy się o całym zdarzeniu, przestraszył się nie na żarty. Poprosił miejscowego lekarza o zbadanie ciał, by dowiedzieć się, co stało się podczas pogrzebu. Wysłano więc kilku osiłków, by przynieśli ciała do kostnicy. Lekarz polecił, by jedno z ciał przenieść do jego pracowni, by mógł zająć się zbadaniem go i ustaleniem przyczyny nagłej śmierci.

Gdy tylko trup został przyniesiony do lekarza, ten w pierwszej kolejności zabrał się za poszukiwanie obrażeń, które mogłyby być choćby najmniejszą wskazówką pomagającą ustalić, jak doszło do zgonu. Przyczynę śmierci można było ustalić już na pierwszy rzut oka – wykrwawienie. Wszystkie ciała wyglądały, jakby coś wyssało z nich całą krew, co do ostatniej kropelki. Lekarz nie musiał długo szukać. Gdy tylko odsłonił nogi ofiary, zobaczył na nich kilka niewielkich otworów. Z każdego z nich coś wystawało. Ostrożnie wziął szczypce i wyciągnął z jednej z ran... korzeń. Długi i cienki korzeń kalafiora, który wyglądał, jakby przebił skórę i wsunął się w żyłę. Medyk natychmiast pobiegł do kostnicy, by sprawdzić, czy u pozostałych również znajdzie coś podobnego... U wszystkich obrażenia były dokładnie takie same, u wszystkich denatów z ran na nogach wystawały korzenie. Zaabsorbowany lekarz popędził więc do burmistrza, by podzielić się z nim swoim odkryciem.

Burmistrz bez zbędnego namysłu zarządził, że następnego dnia z samego rana cmentarz zostanie zabezpieczony i żaden mieszkaniec miasta nie ma prawa nawet się tam zbliżyć, zaś wszystkie kalafiory rosnące w przydomowych ogródkach mają zostać wyrwane i spalone, a ziemię, na której rosły należy oblać kwasem. Lekarz zaś, całkowicie pochłonięty niewytłumaczalnym zjawiskiem, udał się do swojej pracowni i spędził połowę nocy na badaniu, jak kalafior mógł doprowadzić do śmierci człowieka.

Następnego ranka burmistrz wstał skoro świt i wybrał się do lekarza, by dowiedzieć się, czy udało mu się ustalić coś jeszcze. Nie było mu jednak dane spotkać się z medykiem, ponieważ gdy dotarł do jego domu, zobaczył budynek obrośnięty kalafiorami, zaś sam lekarz leżał u progu martwy, a na jego piersi rósł wielki kalafior. Przerażony burmistrz pobiegł natychmiast do kostnicy, jednak tam zastał dokładnie taki sam widok. By zatrzymać niebezpieczną plagę, zarządził, by kostnicę oraz dom lekarza odgrodzić od reszty budynków. Zanim jednak na dobre rozpoczęto prace, kalafiory zdążyły opanować jeszcze cztery domy. Wykopano wokół nich rów i podpalono, a z kilku stron postawiono mężczyzn z łopatami, którzy mieli pilnować warzyw i wrzucać je w ogień, gdyby któreś się wydostało.

Na cmentarzu sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Agresywna, krwiożercza zielenina rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie i ludzie nie byli w stanie w żaden sposób jej powstrzymać. Burmistrz postawił na nogi całą wioskę i kazał wszystkim wziąć pochodnie, oliwę i łopaty, i z takim uzbrojeniem jak najszybciej stawić się na cmentarzu. Gdy zebrało się już prawie całe miasteczko, ruszyli do boju. Siekli, deptali, podpalali, jednak wśród ludzi padały kolejne ofiary, a warzyw wciąż przybywało. Nagle, gdy plac boju był usłany ludzkimi trupami i szczątkami kalafiorów, dało się słyszeć dziwny huk. Wszyscy zamarli i zwrócili oczy w kierunku niewielkiej kapliczki stojącej na środku cmentarza. Kolejny huk. Kolejny... Nagle drzwi kaplicy otworzyły się gwałtownie i kłusem wybiegło z niego stado wielkich kalafiorów zaprzężonych do rydwanu, na którym jechał olbrzymi, prawie trzymetrowy bakłażan. Ludzie patrzyli z przerażeniem na jego wielkie cielsko wyłaniające się z kapliczki. Rydwan przejeżdżał przez zgliszcza, a pomarańczowy blask ognia odbijał się w ciemnej skórce.

– Jam jest Śmierć – rzekł bakłażan donośnym basem. Obrócił się, jakby lustrując wzrokiem obecnych. – A te stworzenia to moi słudzy. Przyszli po was, po was wszystkich. Czeka was koniec.

Mówiąc to, bakłażan zeskoczył ze swojego rydwanu i zbliżył się do ludzi. Ci wyciągnęli w jego stronę swoją prowizoryczną broń, chcąc odeprzeć atak. Bakłażan jednak stał spokojnie. Na jego ciele pojawiła się wypustka, potem druga... rosły coraz bardziej, aż utworzyły krąg wokół garstki wojowników. Zaczęły pchać ich w stronę bakłażana. Spanikowani ludzie cięli i rąbali, jednak nie byli w stanie nawet przebić skórki, a gdy ktoś próbował uciec, pojawiały się nowe wypustki, które w mig ich zatrzymywały. Bakłażan przyciągał ich ku sobie, aż w końcu jego potężne cielsko wchłonęło ich. Wszystko ucichło, tylko ogień trzaskał, pożerając ciała poległych w boju warzyw. Bakłażan rozejrzał się wkoło i bez słowa wsiadł na swój rydwan. Ziemia się rozstąpiła. Bakłażan chwycił za lejce, popędził kalafiory i zniknął w otchłani, zostawiając za sobą pustkę.

Warzywa (one shit)Where stories live. Discover now