1/3

3K 344 53
                                    

      Tamtego roku – pamiętam to jak dziś – zima była mroźna i wyjątkowo sucha. Początkiem marca, co nietypowe dla Zachodnich Królestw, na polach ostały się tylko smętne kupki śniegu. I choć po lasach i traktach wciąż jeszcze hulał zimny wiatr, nie przynosił ze sobą deszczowych chmur. Zmarznięta gleba była dobrze ubita i wyschnięta. Szalony wróż eremita widział w tym znak od bogów. Mówił, że Matka Ellentis, bogini natury, trzymała nas na dystans, jakby wiedziała, że coś złego się wydarzy, że na przeklętej ziemi wyrosnąć mogą tylko złe owoce. Ale starca nikt nie chciał słuchać. W końcu był szalony.
      I właśnie tamtego roku, jakoś na początku marca, znudzony strażnik na wieżyczce dostrzegł coś w oddali. Gdy ciemny punkt zbliżył się do miasta, mężczyzna rozpoznał w nim wóz. Któż normalny podróżuje samotnie, szczególnie w takich niespokojnych czasach? Zaciekawiony i trochę zaniepokojony mężczyzna zszedł z posterunku i chyłkiem przemknął w stronę bramy, gdzie jego dwóch kompanów z drużyny czujnie wpatrywało się przed siebie. Powoli wzrok strażników wyławiał coraz więcej szczegółów.
      Porządnym wozem zaprzężonym w dwa siwki powoził mężczyzna, na pierwszy rzut oka dosyć młody. Z bliska okazało się, że miał pociągłą twarz, piwne oczy, lekki zarost i półdługie, czarne jak noc włosy, spięte na karku w kitę. Chociaż wyraźnie zmęczony podróżą, zdawał się nie tracić dobrego humoru – już z daleka słychać było, jak dźwięcznym głosem prowadził starą ludową piosenkę. Wtórowała mu kobieta, siedząca obok niego na koźle. Piękne, ciemnorude włosy miała zaplecione w gruby warkocz, ale tuż przed wjazdem do miasta okryła głowę chustą, jak przystało mężatce. Widocznie jednak nie była przywiązana do tradycji, bo zamiast zwyczajowej białej, wybrała intensywnie zieloną, pod kolor oczu. Kobieta, choć także uśmiechnięta i pogodna, na każdym wyboju odwracała się za siebie, by spojrzeć na wóz.
      Gdy obcy dotarli do miasta, w bramie zatrzymali ich strażnicy.
      – Coście za jedni? – odezwał się największy z wartowników, zwyczajowo uznawany za zastępcę dowódcy.
      W odpowiedzi mężczyzna na koźle oświadczył, że nazywa się Bern, siedząca obok niego kobieta to Greta, jego małżonka, a na wozie z tyłu siedzi ich nastoletnia córka, Vera. Zaraz potem dodał, że jest skrybą i przybył tutaj w wyniku umowy pomiędzy władcą jego miasta, położonego na południu Midfell, a grododzierżcą Riverhorn. Zdumionym wartownikom pokazał nawet dokument opatrzony pieczęciami, ale nie pozwolił nikomu wziąć go do rąk.
      – Ma trafić bezpośrednio do kasztelana – powiedział pogodnie, jakby cała sytuacja była najnormalniejszą sprawą na świecie.
      Problem polegał na tym, że nie była i strażnicy wyraźnie nie wiedzieli co robić. Nie dotarły do nich żadne informacje na temat nowego skryby, który miałby pokazać się na dworze (zwłaszcza, że stary miał się całkiem nieźle). Poza tym, po ostatniej wojnie między Zachodnimi Królestwami ludzie byli nieufni. Mówiono, że królowie nie załatwili jeszcze swoich spraw i że wkrótce może wybuchnąć nowy konflikt. Skąd wiadomo, czy przyjezdni to nie są przypadkiem szpiedzy wroga?
      Gdy milczenie przedłużało się, niespodziewanie z wozu wychyliła się siedząca między pakunkami dziewczyna. Naraz stało się jasnym, o co tak drżała Greta na każdym wyboju. Jej córka była piękna jak jutrzenka, dziedzicząc po rodzicach ich najlepsze cechy: wspaniałe, zielone oczy matki i jej pełne usta oraz czarne włosy i szlachetne rysy ojca. Była też na tyle bystra, by od razu zorientować się, kto tu podejmuje decyzje. Uśmiechnęła się łagodnie do najstarszego strażnika, a na jej ślicznej twarzy jak na zawołanie pojawiło się znużenie.
      – Panie, jesteśmy w drodze od wielu dni – powiedziała głosem dźwięcznym jak świątynne dzwonki. – Jeżeli nie ufasz memu ojcu, miejże litość dla kobiet! Ja i matka wprost padamy ze zmęczenia. Nie nawykłyśmy do pokonywania takich dystansów. Daj nam dotrzeć do gospody, a politykę zostawmy innym.
      Wartownicy spojrzeli po sobie osłupiali. W jednej chwili wszyscy jak jeden mąż poczuli w sobie przypływ litości, topiący jakąkolwiek chęć sprzeciwu. Jakżeby mogli przetrzymywać nieszczęsne, zdrożone kobiety w bramie? W dodatku w taki ziąb?
      – No... – zająknął się przywódca. – W sumie... dokumenta żeś waszmość okazał, nawet z pieczęciami. A zakazów, żeby nie wpuszczać, nie było.
      – Właśnie! – podchwycił drugi, nie odrywając wzroku od ciągle uśmiechniętej Very. – A skoro tak, to niechże się kasztelan martwi. Cóż nas to może obchodzić?
      I nie czekając na decyzję reszty, otworzył bramy miasta. Zadowolony z siebie wskazał jeszcze drogę do najlepszej gospody i zaoferował, że może wyprzęgnąć konie, bo dobrze się na tym zna. Całą nieco bełkotliwą ofertę wygłosił bezpośrednio w stronę Very. Ta jednak zaśmiała się tylko i podziękowała za pomoc. Później tym samym uśmiechem rozbiła niejedną męską przyjaźń i co najmniej kilka wzorowych małżeństw.
      Ale wtedy, gdy dziewczyna z rodzicami dopiero co przybyła do miasta, nikt jeszcze o tym nie wiedział. Żaden z patrzących ciekawie mieszczan – nawet obserwujący wszystko z oddali szalony wróż eremita – nie spodziewał się też, co obcy ze sobą przywieźli.
      Bo jeżeli Matka Ellentis przed kimś nas ostrzegała, to właśnie przed nimi.

* * * * *

       W ciągu kolejnych dni rodzina Very na dobre zadomowiła się w mieście. Ku zdumieniu wszystkich – łącznie ze starym skrybą – okazało się, że grododzierżca rzeczywiście umówił się z baronem Midfell, że przyśle mu jakąś godną zaufania osobę. Podobno pomoc naprawdę była potrzebna, ale władca Riverhorn nie chciał być posądzany o paktowanie z kimkolwiek, dlatego próbował sprawę załatwić po cichu. Dla przybyszów znalazł się nawet dom w górnym mieście – niewielki, ale położony w cichym miejscu i dopiero co odnowiony. Nic więc nie powstrzymywało Berna przed podjęciem pracy. Wkrótce okazało się zresztą, że rzeczywiście był bardzo dobrym skrybą – rzetelnym i dyskretnym, co bardzo szybko zjednało mu przychylność władcy. O swojej pracy Bern opowiadał bardzo mało, nawet w domu. A przynajmniej tak twierdziła jego żona.
      Sama Greta również odnalazła się w środowisku Riverhorn. Szybko wyszło na jaw, że bardzo lubiła haftować i miała dobrą rękę do nici. Co więcej, wcale nie strzegła zazdrośnie tajemnic swojego warsztatu, co często zdarza się osobom obdarzonym jakimś talentem. Przeciwnie, zawsze szczerze opowiadała o swojej pracy, doradzając i pomagając innym. Z czasem kobiety, młodsze i starsze, zaczęły spotykać się w jej domu, by wspólnie wyszywać i plotkować. Nie od razu łatwo było im się dogadać, bo Greta wypowiadała się zupełnie inaczej, niż reszta mieszkańców Riverhorn. Wyglądało na to, że nie tylko Bern był bardzo dobrze wykształcony.
      Co do samej Very, to dosiadała się do nich tylko od czasu do czasu. Chociaż sama dosyć sprawnie posługiwała się igłą i nićmi, wyraźnie nie odnajdywała w tym takiej przyjemności jak matka. Poza tym, bardzo szybko okazało się, że jak na podlotka jest bardzo niezależna. Lubiła samotnie spacerować po mieście i rozmawiać z ludźmi, wysłuchiwać nowin i mów kapłanów. Raz nawet zaszła do położonej na skraju lasu chaty wróża, ale szaleniec przegnał ją kijem. Biegł za nieszczęsną dziewczyną niemal do samego miasta, krzycząc coś o przeklętych demonach i wichrzycielach boskiego porządku.
      Nowe znajome Grety nie raz zwracały jej uwagę, że to niestosowne, by panienka z dobrego domu włóczyła się samopas po mieście, ale kobieta tylko wzruszała ramionami.
      – Od zawsze wiedziałam, że Vera jest bardziej Berna, niż moja – mówiła. – Dziewczynę ciągnie do polityki, nie do gospodarstwa. Cóż ja mogę na to poradzić?
      Niekiedy wzdychała też:
      – To moje jedyne dziecko. Chcę, żeby była szczęśliwa.
      Z czasem jednak ta pobłażliwość wydawała się coraz dziwniejsza. Vera nie była wulgarna i nie zaczepiała obcych mężczyzn, ale miała w sobie coś, co po prostu skupiało na niej uwagę. Co więcej, dziewczynę wyraźnie to cieszyło – wydawała się wręcz dumna, że tyle osób kręci się wokół niej. Zadziornie spozierała wszystkim prosto w oczy i nie wahała się wyrażać swojej opinii, jaka by ona nie była. W jej spojrzeniu było jednak coś, co adwersarzom w dyskusji odbierało nie tylko rozum, ale i śmiałość.
      Nikt jednak – no, może poza wróżem – nie poważył się na ostrzejszą krytykę obyczajów tej rodziny. Powód był prosty: stali na tyle blisko kasztelana, że w mieście byli nietykalni. Ale ludziom niełatwo zamknąć usta. Chociaż na co dzień do Berna i jego rodziny uśmiechano się szeroko i zagadywano życzliwie, wieczorami w domach plotki nie ustawały ani na moment. Z czasem ten i ów zaczął przypuszczać, że w całym domu rządzi nie skryba, nie jego żona, ale ich silna i niezależna córka. Złośliwie powiadano, że to właśnie ona podjęła decyzję o tym, by przybyli do Riverhorn. Nawet sam baron Midfell nie miał tu nic do gadania.

* * * * *

Vera ✔Where stories live. Discover now