Część 36

621 63 8
                                    

Bez słowa wsiadłem do pojazdu. Przynajmniej na miejscu pasażera, nie musiałem wysłuchiwać krzyków Olivera i Alexa. Patrzyłem za okno, oglądając mijające budynki i przechodzących.
- Max, zatrzymaj się przy tej kobiecie - przyjaciel dziwnie na mnie spojrzał, jednak bez słowa wykonał prośbę. Otworzyłem okno i zapytałem przechodzącej kobiety - Przepraszam, czy widziała Pani może dziewczynę jadącą na psie? - już za samo zadanie tak głupiego pytania, chciałem się schować w aucie.
- A tak... - obejrzała się na ulicę, jakby sobie to przypominając - Camila jechała na wielkim bernardynie. Goniło ją wojsko, więc może się pokłócili? - ostatnie zdanie powiedziała na odchodnym. Popatrzyłem zdziwiony na chłopaków, a oni na mnie. Skąd ona wiedziała jak Camila ma na imię? Bez słowa Max ruszył dalej. Po chwili zobaczyliśmy opancerzone samochody na poboczu. Trochę zwolniliśmy, by usłyszeć ich rozmowę. A raczej krzyki chyba dowódcy.
- Macie ją znaleźć, bo powyrywam wam nogi z dupy! A niech jej spadnie choć jeden włos z głowy, to już wy mnie popamiętacie! - znów przyśpieszyliśmy. Niestety zbliżyliśmy się do końca drogi, a tam zaczynał się las. Spojrzałem znacząco na przyjaciół. Oni także wiedzieli co to znaczy. Powoli wysiedliśmy z auta i skierowaliśmy się przed siebie. Zapowiada się długa noc...

Pov. Camila
Otworzyłam oczy, wstając gwałtownie z ziemi. Dopiero po chwili przypomniałam sobie co się stało, ale był jeden problem. A mianowicie nie byłam w miejscu, w którym zasnęłam. Na szczęście nie byłam sama, bo grupa psów dalej przy mnie była. Rozejrzałam się dookoła. Leżałam pod jakimś drzewem... Wyszłam spod niego powoli, bojąc się by się nie zawaliło. Było to stare i wielkie drzewo, znajdujące się na jakimś wzniesieniu. Jednak w połowie, sobie swobodnie zwisało. Stanowiło więc to całkiem dobry ratunek przed deszczem, albo służyło po prostu za schron przed nieprzyjaciółmi. Zadrżałam, gdy poczułam na ramionach chłodny wiaterek i owinęłam się ramionami, licząc na ocieplenie. Stojąc tak na mrozie, poczułam delikatne szarpanie za brudny już kombinezon. Spojrzałam na winowajcę, którym okazał się bernardyn. Wiedziałam, że on ani żadne z tych psów nie zrobi mi krzywdy, więc weszłam znów pod drzewo. Zebrały się tam chyba wszystkie czworonogi i w sumie nie było ich tak dużo, bo około dziesięciu.
- Zimno wam? - w sumie nie wiem czemu zadałam to pytanie, skoro i tak mi nie odpowiedzą. Jednak mimo mojego zdziwienia, wszystkie jak na komendę do mnie podeszły i położyły się naokoło. Instynktownie pogłaskałam jednego po łebku, na co zaczął machać łapą. I nagle cały strach ze mnie uleciał. Drugą ręką także zaczęłam głaskać psy. Co chwila ruszałam tułowiem, by nikogo nie pominąć.
- Camila! - słysząc kogoś krzyk, przeszły mi dreszcze po plecach. Zaprzestałam pieszczot na towarzyszach i odwróciłam się w stronę krzyków. zobaczyłam cztery sylwetki, dlatego położyłam się na ziemi, by mnie nie zobaczyli. Na szczęście psy powtórzyły moje zachowanie. Krzyki z każdą chwilą stawały się głośniejsze, a ich właściciele szli w naszym kierunku. Przyłożyłam dłoń do ust, by przypadkiem nie wydał się z nich nieproszony dźwięk - Camila?! - krzyk był już na prawdę blisko, a ja straciłam nadzieję na ucieczkę.

Ona i zwierzętaWhere stories live. Discover now