Głupi Brat

366 63 4
                                    


Z moich ust ucieka pojedyncze przekleństwo, kiedy wychodzę po schodach, ciągnąc za sobą żółtawe reklamówki, przywodzące mi na myśl żonkile, które z jakiegoś powodu wyrosły tuż obok mojego przystanku. Ciekawe ile dni zdołają jeszcze przetrwać, żywiąc się jedynie kurzem i słodkim zapachem benzyny. W miejscach takich jak to kwiaty dusiły się zdecydowanie zbyt często. Wytrzymując widok posępnych betonowych ścian i całą tę błogą żałość zatapianą w gorzkim alkoholu, niestety tylko do pewnego czasu, potem więdły, wnikały ziemie, a ludzie zapominali, iż kiedykolwiek się tam znajdowały, równie szybko co zapominają o swoim pierwszym zauroczeniu, owianym młodzieńczym trądzikiem i bukietem stokrotek, rozklejającym się w śmietniku nieopodal szkoły.

Aluminiowe puszki obijają się od betonowych stopni, a ja jedynie wzdycham ich ciężarem, pnąc się po chłodnej klatce schodowej.

Moje skronie pulsują, jakby uderzane przeszywającym wiatrem, a wzdłuż szyi spływa strużka kwaśnego potu, którą otarłbym rękawem czarnego podkoszulka, gdyby tylko obie moje dłonie nie byłyby w tym momencie zajęte.

Staje przed cienkimi drzwiami z tworzywa, które nie powinno być tytułowane drewnem i przekręcam klucz w zamku, przytrzymując je stopą, a następnie wraz z całym naręczem żółtych reklamówek, wtaczam się do mieszkania, po którym unosi się zapach wilgotnego materiału i taniej kawy rozpuszczalnej.

Rzucam zdawkowe przywitanie mężczyźnie siedzącemu na kanapie i zza grubych okularów w drucianych oprawkach, czytającemu gazetę, topiąc się w drobnym druku i przeklinając na dzisiejszą politykę. Jednak pomimo wszystko z uśmiechem odpowiada na moje słowa, z nostalgią, jakby ponownie chciał trzymać mnie na barana i czochrać moje ciemne włosy, podczas rozmów o piłce nożnej i umiejętnościach kulinarnych kobiety, przypalając coś właśnie w kuchni.

Otwieram lodówkę, przyglądając się pustce, która niemal kuje mnie w oczy. Patrząc na brudne półki i wdychając kwaśny zapach, który uderza w moje nozdrza. Odwracam głowę, ciężko przełykając kolor reklamówek, leżących bezwładnie na stole. Spleśniały jogurt, zgniły pomidor, konserwa rybna.

Ustawiam wszystko równo, z dokładnością pedanta, co w tamtym momencie wydaje mi się wyjątkowo ironiczne, kiedy do pomieszczenia wbiega mały chłopiec, ubrany w granatowy sweter, który niegdyś należał do mnie. Wciąż jest na niego zbyt wielki, dlatego rękawy pozostają podciągnięte niemal na połowę długości.

– Jak było w szkole? – pytam, kiedy chłopak przestępuje z nogi na nogę, wlepiając we mnie ciekawskie spojrzenie, ale ściskając gardło, które przyduszało wszystkie niewinne słowa.

– W porządku – odpowiada, spoglądając przez moje ramie, jakby w poszukiwaniu wśród artykułów spożywczych czegoś kolorowego i słodkiego, jednak produkty z promocji, sprzedawane po kilka sztuk z niemal przekroczoną datą ważności rzadko kiedy takie bywają.

Na jego policzku widnieje zadrapanie, a ja długo zastanawiam się czy poruszyć ten temat. Naprawdę nie mam dzisiaj czasu na głaskanie po głowie i otrzymywanie zdawkowych odpowiedzi po każdej idealnej historii, którą z goryczą opowiadam, zajmując skraj skrzypiącego łóżka.

– Co ci się stało w policzek? – pytam lekko, jakbym nie oczekiwał trudnych odpowiedzi, a jedynie informacje wagi rodzajów płatków zjedzonych na śniadanie. Pytanie to długo dryfuje w powietrzu, kiedy chłopczyk przestępuje z nogi na nogę, nerwowo zagryzając policzek od środka.

– Wywróciłem się na schodach – odpowiada, biorąc do ust czubek paznokcia. Zawsze tak robi, gdy z jego ust wypadają słowa, których szczerość można porównać do napisu "bez konserwantów" na najtańszym keczupie w okolicznym markecie.

– Znowu się biłeś, prawda? – pytam, zatrzaskując lodówkę i wlepiając w jego małą postać zrezygnowane spojrzenie. Ma za krótko przystrzyżone włosy i oczy koloru niebieskich lodów, które jedliśmy tamtego lata, zajmując miejsca na ceglanym murze.

– Tak.

– Mam nie pytać o szczegóły?

– I tak cię to nie interesuje.

I choć całą swoją młodzieńczą postacią chciałbym zaprzeczyć i spijać z jego dziecięcych jeszcze ust nudną opowieść o głupim koledze i zamazanym rysunku, zapisaną jąkaniem i cichymi dopiskami w stylu "ten głupek" i "to nieważne", to dzisiaj zwyczajnie nie mam na to ani cierpliwości, ani czasu, zjadanego przez pulsujące skronie.

– Chodź tu – mowię, przyciskając go do mojej klatki piersiowej, która unosi się nierówno, niczym nieumiejętnie przystrzyżone kosmyki i leniwy stukot torów, jest w tym ruchu coś niezręcznego, jakieś niedopowiedzenie, które staram się ignorować i zasypywać popiołem, dopóki nie krztuszę się nim, czując w gardle suchość.

Po czym zwyczajnie oddalamy się od siebie, a smutne uczucie dziecięcej nieśmiałości paradoksalnie wzrasta. Przypomina mi zwichniętą kostkę i puste opakowanie po landrynkach.

Chwytam go za ramiona i usadawiam na blacie tuż przy zlewie, z którego kapie rdzawa woda, po czym schylam się ku dolnej szafce, wyciągając z niej spirytus, którym dezynfekuje ranę, przyprawioną cichym sykiem i zaciskanymi powiekami.

– A teraz leć się uczyć i żeby mi to był ostatni raz – mówię, wpatrując się w jego małą sylwetkę, która zeskakuje z blatu i kiwa głową tak energicznie, iż wyobrażam sobie jak odpada i toczy się po pomieszczeniu.

Obiecuje mi, że będzie grzeczny, jednak wiem, iż nie dalej jak za cztery dni zobaczę go ganiającego po podwórku z bratkiem na oku i czarną dziurą, w miejscu, w którym niegdyś znajdowała się mleczna dwójka.

Więc po prostu daje mu odejść, schylając się, aby wrzucić do kosza żółte reklamówki, które przywodzą mi na myśl bukiet żonkili, pełnych zawodu i miękkich uczuć, trwałych niczym szklane figurki, brutalnie wrzucanych do kosza zbielałymi palcami.

dres i pety |Tempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang