Głupia Jesień

343 54 9
                                    


Dni, których nie chcemy, zawsze rozciągają się i kleją jak guma balonowa na podeszwie buta. Pamięć o takich momentach długo trzeba zdrapywać, choć tak nie powinno być, gdy każdy z nich jest tak samo monotonny jak kolejne części Piły.

Czasem chciałbym wyrwać się z tego błędnego koła, jednak jestem na to zbyt zmęczony, a przecież to ono męczy najbardziej. Ech, a jednak przyszło mi schować letnie noce do kieszeni dresu.

Liście powoli spadają z drzew, podlewane jesiennym deszczem, który tworzy na ulicach i chodnikach papkę znacznie gorszą i kleistą niż tania owsianka. Kiedyś moja babcia robiła jej wielki garnek, z jabłkami i cynamonem, pachniała jak Boże Narodzenie, jak prezenty, których nigdy nie dostane, ale teraz co to za różnica, czy mając pięć lat posiadałem tor samochodzików. Teraz już żadna.

I tak przyszła jesień, a ja nawet tego nie zauważyłem, przeciekła mi przez palce jak kulka lodów kakaowych, a od tego dostaje się jedynie anginy. Mnie też boli gardło, dlatego mówię coraz mniej, jeszcze mniej i z każdym dniem połykam słowa, jakby były najsmaczniejszą rzeczą na świecie, ale tak nie jest, smakują gorzko i muszę zabijać ich smak kolejnym papierosem. Ostatnio wszystko jest mdłe, tylko jedna para ust wciąż wydaje się smakować malinowym sorbetem, a trzymam się z daleka, tylko te pogryzione wargi, która zabijają moje milczenie koktajlem słów, najczęściej tym Mołotowa. Jednak jestem mu za to wdzięczny, naprawdę, dozgonnie wdzięczny, oczywiście niemo.

Ławka w parku zaczyna jednak uwierać mnie w żebra, więc wstaje z niej, wciskając skostniałe palce w kieszeni mojej ortalionówki. Muszę przyznać, że naprawdę uwielbiam moją kurtkę, wygrzebaną niegdyś z szafy ojca, pachniała dniami, w których opuszczał jeszcze mieszkanie i podwijał rękawy w pracy.

Jest zbyt wielka, pachnie tynkiem i zamek przy niej się zacina, ale mimo wszystko ściskam ją jak skarb i wracam w kierunku bloku, mijając wszystkie te osoby w jesiennych płaszczach, trzymające w dłoniach gorące kubki herbaty rozgrzewającej na wynos, a ja naprawdę żałuje, że nie ma czegoś takiego na całe życie i myśli.

Ubrałem się dziś za cienko, jak codziennie z resztą, chłopaki nie płaczą, nie narzekają.

Matka opowiadała mi raz o koledze z akademika, przychodził na wykłady z każdego języka, w tym też tych martwych, zawsze chodził w jednej koszuli, w niczym więcej, z podciągniętymi rękawami. Pewnego dnia wyszedł na zewnątrz, zima stulecia, wszyscy chuchali na dłonie, przytulali się dla ocieplenia, pewnie też całego życia, w grubych puchowych kurtkach, jak dało szczęście to z Pewexu, a on wylazł tam z tą swoją koszulą i powiedział. O kurwa, jak piździ. I opuścił rękawy koszuli! Naprawdę to zrobił!

Nie mam pojęcia, dlaczego opowiadam o tym z takim zaangażowaniem, w dodatku sobie samemu, może po prostu mi zimno, ale matka też taka była, gdy o tym mówiła, gdy mówiła o tamtych czasach. Wtedy studiowała filologię włoską, teraz pozostało po tym jedynie pronto przy odbieraniu telefonów i dyplom na lodówce.

Więc wdrapuję się na schody i otwieram drzwi mieszkania, choć wcale nie chcę tam wracać. Sam już nie wiem czego chcę, chyba właśnie lata. Dzisiaj nie czuję się ani trochę taki, jaki być powinnienem. Nie czuję się jak facet, nie czuję chęci zbicia cegłą szyby głupiej sąsiadki z dołu, która wiecznie krzyczy na przechodniów i zabiera piłkę. Nie czuję się zobowiązany mówić te wszystkie męskie frazy, którymi zdobywa się szacunek pod blokiem, ale to nie znaczy, że chcę milczeć, wręcz przeciwnie. Chcę mówić, ale tylko do niektórych osób, skracam tę listę do jednej pozycji. Nie czuję się dzisiaj takim, jakim być muszę. Czuję się jak pedał, ciota i miernota, a potem otwieram drzwi i widzę i czuję, czuję, że to wcale nie takie złe uczucie.


*

wybaczcie, że rozdziału nie było tak długo, czasem nie potrafię po prostu wejść w ten klimat i naskrobać coś wartego uwagi. zazwyczaj nie mam w zwyczaju dodawać pod opowiadaniem wiele od siebie, ale chyba dzisiaj mam na to ochotę, taki jesienny nastrój. rozdział pisany na szybko na wychłodzonej posadzce w pociągu, uwielbiam bilety kolejowe sprzedawane na lewo (i to wcale nie jest sarkazm) ekscytują mnie małe rzeczy. ostatnio stwierdziłam, że naprawdę chciałabym zobaczyć na półkach księgarni książkę o podobnej do tego opowiadania tematyce - homoseksualizmu, wpływu środowiska, homofobii, a to wszystko smutne, melancholijne i dobrze napisane, o tak. wybaczcie ten monolog, następny rozdział powinien być jutro, może za dwa dni. dziękuje wszystkim czytającym i tak cudnie komentującym, uwielbiam.

dres i pety |Where stories live. Discover now