2. Łodyga

171 21 1
                                    

Czwarta niedziela po środzie popielcowej. Dzień Matki. Fantastycznie. Z tej okazji byłem zmuszony już z rana udać się do najbliższej kwiaciarni, aby kupić choć głupią różę dla kobiety, która tyle dla mnie zrobiła. Nienawidziłem tego święta tylko jednego powodu — widok kwiatów wciąż sprawiał, że drżałem cały, serce mnie kłuło. Plułem sobie w brodę.

Niezapominajki wciąż spały.

Miewałem takie dni, że chciałem zapomnieć. Modliłem się żarliwie do Boga, błagając, aby zesłał na mnie amnezję. Chciałem wymazać Quillana z pamięci. Miłość jednak wciąż gorała we mnie, płomień nie gasł; uczucie rosło, naciskając na zbolałe serce, wyrywając szloch oraz wydłubując ostatnie ochłapy człowieczeństwa z wraka, jakim byłem. Cierpiałem tylko i wyłącznie przez głupie decyzje, jakich nie było mało w moim żałosnym życiu.

Ubrałem bluzę, po czym wyszedłem z pokoju, upewniwszy się, że pieniądze spoczywały bezpiecznie w kieszeni. Opuściłem mieszkanie, zamknąłem na klucz, po czym zbiegłem po schodach, w drodze nakładając kaptur na głowę.

Słońce przebijało bardzo niemrawo zza chmur. Deszcz siąpił coraz mocniej, aż wreszcie przeszedł w ulewę. Spojrzałem w szare niebo, zastanawiając się, gdzie Quillan w tym momencie był, co robił, o czym myślał. Przełknąłem ciężko, a potem podwinąłem rękaw bluzy. Patrzyłem na wytatuowaną niezapominajkę. Uśmiechnąłem się zgorzkniale. Przecież i tak nigdy nie zapomniałem, nigdy nie potrafiłem zapomnieć, choć tak bardzo tego pragnąłem.

Minąłem sąsiadkę, która była z malutką córką i jamnikiem na spacerze. Jak zawsze uprzejmie się przywitałem.

— Otis, jak dawno cię nie widziałam! — rzuciła, wkręcając mnie w bezsensowną rozmowę.

Pokiwałem głową, uśmiechając się ładnie. Nie chciałem, żeby poszła do rodziców; wystarczająco się przeze mnie nacierpieli.

— Mama i tata zdrowi?

— Jak najbardziej, pani Jones. Właśnie idę po kwiaty dla mamy — odpowiedziałem.

Jej uśmiech kojarzył mi się ze słodkim królestwem, jakim była fabryka czekolady Willy'ego Wonki.

— To bardzo kochane z twojej strony, słodziutki. — Poklepała mnie po ramieniu. — W takim razie cię nie zatrzymuję. Miłego dnia!

Pożegnałem się, po czym ruszyłem w dalszą drogę do kwiaciarni. Nie mogłem nic poradzić na to, że wszelkie rozmowy, tak idiotyczne, irytowały. Wolałbym rozmawiać o konkretach. Albo z Quillanem. Nic innego mnie nie interesowało. W tym wypadku kultura oraz wychowanie zrobiły swoje.

Przeszedłem przez jezdnię, wpatrując się w stojącą swobodnie kwiaciarnię. Za nią górowały niskie bloki oraz, jeszcze dalej, wieża kościoła.

Bóg i tak nie istniał. Gdyby było inaczej, zesłałby wreszcie łaskę, przestał mnie karać po tylu latach.

A może sam się karałem?

Drzwi skrzypnęły cicho, gdy je otworzyłem. Rozbrzmiał dzwoneczek. Ściągnąwszy kaptur, przywitałem się z ekspedientką automatycznie, zaraz rozglądając po kwiatach. Szukałem róż w kolorze herbacianym, ponieważ kojarzyły mi się z ciepłem oraz cierpliwością mamy. Szybko znalazłem kwiaty. Poprosiłem o trzy.

Po zapłaceniu zwyczajnie wyszedłem, zapominając o pożegnaniu. Rozpadało się na dobre.

Zbliżyłem się do przejścia, gdy jakiś samochód mnie ochlapał. Zezłościłem się.

— Jak jedziesz?! — warknąłem, już mając zamiar biec za bezmyślnym kierowcą, który się zatrzymał na światłach.

Zapaliło się zielone. Pewnie dałbym sobie spokój, gdyby samochód — osobowy, dość długi i granatowy — nie zaczął parkować za skrzyżowaniem. Udałem się więc, aby dobitnie wyjaśnić kierowcy, że ochlapywanie przechodniów to nie jest najlepsze z zachowań, gdy stanąłem jak wryty.

Pięć lat to za mało, żebym go nie poznał.

Poczułem raz jeszcze siłę swojej miłości.

Patrzyliśmy sobie w oczy przez jedną magiczną sekundę; roztapiałem się ze szczęścia, mogąc na nowo docenić jego piękno.

Czar prysł.

Quillan odwrócił się szybko, poczekał, aż pasażer wysiądzie, po czym zamknął samochód. Mogłem patrzeć i wrzeszczeć w głowie, gdy trzymał za rękę urodziwego młodzieńca, zdecydowanie młodszego od nas, a potem udał się z nim do sklepu.

Moknąłem przez wieczność. Poluźniłem uchwyt na różach, które niemal wypadły. Szybko się zreflektowałem. Po twarzy spływały gęsto krople deszczu; dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że tak naprawdę płakałem. Chciałem wrócić do domu sprintem, wyprzeć scenę z umysłu, choć odtwarzałem ją w pamięci raz za razem.

Przygryzłem wargę, aż wreszcie odpuściłem. Najwyraźniej Quillan już był szczęśliwy. Tylko ja wciąż czekałem na cud.

Raz jeszcze spojrzałem na tatuaż na przedramieniu. Forget-me-not. Zerknąłem za siebie, na drzwi sklepu oraz samochód. Ja nie zapomniałem. Jak mógłbym zapomnieć. A ty, Quillan? Zapomniałeś?

Uśmiechnąłem się smutno, zwieszając głowę. Nawet nie trudziłem się zakładaniem kaptura.

Zapewne zapomniał. Szybko, łatwo, bezboleśnie.

Tak to jest w świecie kwiatów. Jedne giną po pierwszej wiośnie, kolejne się odradzają. Tak było również z nami. Ja byłem korzeniem, który nie miał prawa się odrodzić, na nowo stać pięknym kwiatem, podczas gdy Quillan powoli rozwinął soczyście zieloną łodygę, smukłe liście, a z pąków powstały najpiękniejsze kwiaty na świecie.

Och, jak pragnąłem być wazonem tegoż kwiatu. Ziemią. Słońcem. Życiem.

Do mieszkania wróciłem w beznadziejnym humorze. Postarałem się jednak udawać przed rodzicami, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Udałem się więc do kuchni, gdzie mama gotowała obiad, po czym pocałowałem ją w policzek i podarowałem róże.

Uśmiechnęła się do mnie ciepło.

— Kochanie, nie musiałeś — powiedziała, głaszcząc mnie z czułością po policzku. — Są piękne — zapewniła.

Odwróciłem wzrok, czując cisnące się do oczu łzy. Przytuliła mnie bez słowa, odłożywszy kwiaty na blat. Czułem jej kojący dotyk na plecach, kiedy przesuwała dłońmi w górę i w dół. Wiedziała. Nie musiałem mówić. To moja mama. Zawsze czuła, gdy było mi źle. Dlaczego próbowałem ją oszukać?

— Wiem. O wszystkim. Rozmawiałam z Sylvią.

Och. Zagryzłem wargi. A więc matka wiedziała, że Quillan pojawi się w mieście. Przytuliłem ją mocniej do siebie. Na jej miejscu też bym sobie nie powiedział. Chciała mnie tak cholernie mocno chronić przed bólem, który zadawałem sobie sam. Nie wiedziała przecież, że nie ma szans obronić masochisty.

— Kocham cię, synku.

Wiedziałem to i bez jej słów. Tylko czy da się kochać kwiat bez łodygi?

Niezapominajka | BLWhere stories live. Discover now