Bałwan - część pierwsza

60 7 18
                                    

- Dean. Dean. Dean! DEAN!

Obudził się wreszcie z niespokojnego snu o świecie apokalipsy i popatrzył w górę. Sam pochylał się nad nim i ciągnął go za rękę lodowatymi palcami.

- Hmmmh? – stęknął Dean. 

Majacząca w górze twarz brata była dziwnie świetlista – błyszczące oczy, w których dominowało złoto i błękit, zarumienione policzki, iskrzące się pasemka włosów, z których kropelki wody spływały wprost na zmarszczone w wysiłku powrotu na jawę czoło Deana.

- Dean, Dean, Dean, DEAN!!!

Lodowate palce puściły wreszcie jego ramię i zdarły z Deana kołdrę.

- Nie śpij!

- Co się stało? – wychrypiał Dean, głosem pogrubionym od snu i nagłego lęku.

- Chodź, ulepimy bałwana! – wykrzyknął w odpowiedzi Sam, skrapiając brata wodą, ściekającą z pozlepianych kosmyków kasztanowych włosów. – Chodź, chodź, no chodź!

- Zwariowałeś – bardziej stwierdził niż zapytał Dean.

- Śnieg spadł – odparł Sam, cofając się nieznacznie, ale wciąż pełen tego niepokojącego lśnienia. – Śnieg, Dean, pełno śniegu. I wciąż pada. Nie chcesz ulepić bałwana?

- Sam jesteś bałwan – półprzytomne oznajmił Dean, sięgając po stojący na szafce budzik. – Wiesz, która jest godzina?

Słońce nie zaglądało do bunkra, ale Dean nie zamierzał z tego powodu zmieniać sowich przyzwyczajeń – do zarywania służyły wyłącznie noce, poranki zaś poświęcone były kultowi Morfeusza.

- Rany, wpół do szóstej – jęknął. Obrócił budzik w ręce i oskarżycielsko wycelował cyferblat w młodszego brata. – Wpół do szóstej, Sam! Pogięło cię do reszty? Spałem!

- Ale... – usta Sama zadrżały leciutko i znajomo - ... Śnieg....

Z prychnięciem irytacji Dean wyrwał mu z palców kołdrę i owinął się nią aż po czubek nosa, wtulając policzek w nadal rozgrzaną poduszkę. Kiedy obudził się ponownie, około przyzwoitej godziny dziesiątej, wydawało mu się, że całe to zajście po prostu mu się przyśniło.

***

Lucy Wilkes, pracująca w sklepie pana Wilkesa (nie byli rodziną) jako ekspedientka, sprzątaczka, magazynierka, dziewczynka na posyłki i księgowa, wpatrywała się w mężczyznę, stojącego po przeciwnej stronie szyby wystawowej i wlepiającego głodny wzrok w świąteczną ekspozycję. Fakt, wystawa była imponująca – pan Wilkes i Lucy pospołu dbali o oprawę sklepu – ale facet poświęcał jej zdecydowanie za dużo uwagi. Stał na zewnątrz, opierając się o szkło obiema, zaczerwienionymi z zimna dłońmi, i niemal przylepiając do szyby nos i czoło. Spod wełnianej czapeczki na zarumienioną twarz opadały mu pasemka brązowych włosów, skrzące się od tającego śniegu, jego oczy także skrzyły się, jak w gorączce. Ubranie miał przemoczone i rozchełstane, a na ustach szeroki, błogi, kompletnie szalony uśmiech.

- Oho – powiedziała Lucy cichutko – Kłopoty.

- Co mówisz, dziecko? – huknął pan Wilkes ze stoiska ze słodyczami. Pan Wilkes miał na imię Nick, ale powinien przedstawiać się jako Mikołaj, Święty Mikołaj. Z postępującym wiekiem schudł nieco i stracił część malowniczej czupryny, lecz nadal miał całkiem okazałe brzuszysko i siwą brodę. W przeszłości zdarzało mu się przebierać za Świętego, a wówczas jego sklep z zabytkowymi zabawkami robił prawdziwą furorę. Ostatnimi czasy pan Wilkes nie miał jednak ochoty na przebieranki. Dzieci nie były już takie, jak kiedyś, a sklepik Wilkesa nie przyciągał ich już tak, jak wielkie centra handlowe, gdzie można było kupić wszystko, powleczone w plastikową współczesność.

Świąteczna wystawa wciąż jednak była dorocznym wyzwaniem pana Wilkesa. Lucy wspierała go w dekorowaniu wielkiego, łukowatego okna, pomagała realizować wizję i dbała o szczegóły, ale wszystkie pomysły należały do starego Nicka. Rozmigotana i pełna życia, wystawa nadal przyciągała spojrzenia, choć obroty sklepu nie były już takie, jak dawniej.

Mężczyzna przy oknie wodził rozkochanym wzrokiem za kolejką, krążącą po ośnieżonym wzgórzu, znikającą w tunelach i wyłaniającą się przy świątecznie udekorowanych stacjach. Obserwował rozwieszone na złotych niciach aniołki, na elfy przycupnięte przy oknach chatek maleńkiej wioski, na sanie świętego Mikołaja, pędzące przez papierowe, usiane srebrnymi gwiazdkami niebo, na tańczące renifery i laseczki lukrecji powtykane pomiędzy pęczki ostrokrzewu.

- Ten facet – wrzasnęła Lucy w stronę aparatu słuchowego pana Wilkesa. – Stoi tam i się gapi.

- No to zaproś go do środka – odkrzyknął pan Wilkes. – Może coś kupi.

Lucy wzruszyła ramionami, ale uchyliła drzwi sklepu, brzdąkając zawieszonymi u sufitu dzwoneczkami.

- Czym możemy służyć? – zapytała uprzejmie, choć ostrożnie.

Roziskrzone oczy spojrzały wprost na nią i Lucy Wilkes poczuła, że miękną jej nogi. Facet miał dołki w policzkach, częściowo skryte w puchu kilkudniowego zarostu, i coś takiego w uśmiechu, że wszystko dookoła jaśniało i stawało się cieplejsze. A poza tym miał chyba że dwa metry wzrostu i ramiona, o jakich można tylko śnić.

- Mój brat lubi samochody – powiedział. Głos miał równie piękny, co uśmiech.

- Mamy mnóstwo samochodów – wybełkotała Lucy, zaskoczona własną reakcją. – Proszę wejść i rozejrzeć się. Czy pański brat lubi samochody nowoczesne, czy klasyczne?

- Klasyczne. – Posłał jej kolejny, nieśmiały uśmiech. – Najbardziej lubi klasyczne. Takie, jak samochód taty. Ale chyba nie mam dość pieniędzy...

„I tyle w temacie kupowania, panie Wilkes” pomyślała Lucy.

- Mogę zapłacić kartą? – spytał przesłodki wielkolud, zaś Lucy odwzajemniła jego uśmiech.

***

Przed bunkrem stały trzy, ogromne bałwany. Najwyższy miał na głowie wełnianą czapkę Sama, najmniejszy na szyi związany miał czarny krawat, a średni trzymał w „ręce” kuchenny nóż. Średni bałwan miał też oczy z zielonych kapsli od piwa, a Dean odniósł przemożne wrażenie, że bałwan miał być jego podobizną.

Sam ulepił trzy bałwany?

BałwanDonde viven las historias. Descúbrelo ahora