18. Polana

1.2K 87 14
                                    

Rano czułam się już dobrze, wręcz normalnie. Gdyby nie to, że spałam do późna (a to nie było do mnie podobne), pomyślałabym, że wszystko było głupim, pokrętnym snem. Zwłaszcza, że całkiem mi przeszło; ot tak, samo z siebie. To już całkiem zaczęło mnie utwierdzać w przekonaniu, że temat przeczuć może mieć więcej sensu niż do tej pory przypuszczałam. Bynajmniej byłam pewna, że to nie była zwykła choroba. A to już coś.

Choć wiedziałam (czułam?), że to nie jest konieczne, nie protestowałam, gdy Carlisle dla pewności mnie badał. Jak mogłam się spodziewać nic nie wykrył, więc można było spokojnie uznać, że jestem zdrowa. Oczywiście doktor chciał mnie jeszcze dla pewności przytrzymać i kazał leżeć, ale że jestem uparta...

Wyszłam przed dom; pogoda była dwojaka. Z jednej strony ciepło, wręcz duszno, z drugiej jednak niego przysłaniały ciężkie chmury i na słońce nie miałam raczej co liczyć. Przynajmniej nie padało.

Coś ciągnęło mnie do lasu. Chwilę spacerowałam wzdłuż jego granicy, by w końcu dostrzec widoczną ścieżkę. Bez wahania ruszyłam jej śladem. Wkrótce posiadłość Cullenów całkiem zniknęła z zasięgu mojego wzroku; otoczyła mnie zieleń. Nie słyszałam praktycznie nic prócz cichego szumu liści poruszanych nikłymi podmuchami wiatru i swoich kroków. Nie zniechęciło mnie to bynajmniej.

Upajałam się samotnością. Moje myśli pierwszy raz od dawna były spokojne. Wyciszyłam się, nie myślałam absolutnie o niczym i było mi z tym dobrze. Szłam po prostu po prostu przed siebie, po tej chyba całkiem zapomnianej już ścieżce. Nie zwolniłam, a nawet przez myśl mi nie przeszło by zawrócić nawet wtedy, gdy zaczęła zanikać by w końcu całkiem się urwać. Może było to głupie, w końcu nie znałam terenu, ale czułam się całkowicie bezpieczna i, choć sama nie wiedziałam skąd, dobrze wiedziałam co robię; bez wahania zagłębiałam się dalej w las.

Straciłam poczucie czasu. Kojarzyłam jedynie, że wyruszyłam nawet wcześnie rano, a sądząc po pozycji słońca, którego promienie z trudem przebijały się przez gęsty baldachim liści rozciągający się nade mną, musiało być już koło południa. Wychodziło na to, że wędrowałam ładnych parę godzin. Najlepsze jednak było to, że wcale nie byłam zmęczona, a już na pewno nie spieszyło mi się z powrotem. Zaczynałam powoli przyzwyczajać się do umiejętności, które wkrótce miałam pojąć i szczerze mówiąc co raz bardziej mi się one podobały. Byłam już nawet bliska całkowitego zaakceptowania tego, co ostatnio działo się w moim życiu.

Ni stąd ni zowąd poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Nie naruszyło to jednak mojego poczucia bezpieczeństwa, czułam, że ten ktoś nie stanowi dla mnie zagrożenia. Zatrzymałam się jednak i znacząco rozejrzałam dookoła, chcąc dać "intruzowi" do zrozumienia, że zdaję sobie sprawę z jego obecności. Chciałam by wyszedł, bo mimo wszystko czułam się nieswojo, nie wiedząc kto mi towarzyszy.

Usłyszałam ciche westchnienie i z pobliskiego drzewa zeskoczył Edward. Poruszał się sprawnie i bezszelestnie, jak na prawdziwego wampira przystało. Odkąd dowiedziałam się o wszystkim przestali wysilać się i nie kryli już przy mnie swoich umiejętności, więc wcale nie zdziwiło mnie to, że w jednej sekundzie lądował na trawie, a w drugiej już stał tuż przede mną, kręcąc pobłażliwie głową; na jego ustach pojawił się ten nieco irytujący, ironiczny uśmiech.

– Miałaś leżeć – przypomniał. Nie był wcale zakłopotany tym, że właśnie słaby człowiek (może o nieco wyostrzonych zmysłach z racji nadchodzącej przemiany, ale jednak człowiek) przyłapał go na śledzeniu. I jak widać nawet nie zasłużyłam sobie na byle powitanie. Bo też i po co, nie?

– Miałam – zgodziłam się, podejmując przerwany marsz. Jak mogłam się spodziewać, ruszył za mną. – Śledzisz mnie? – zagadnęłam wprost.

ANOTHER TWILIGHT STORY [KSIĘGA I: PRZEPOWIEDNIA]Where stories live. Discover now