Rozdział II - John

63 9 0
                                    


17.04.1874r.

Z uwielbieniem spojrzałem na lśniącą, pięcioramienną gwiazdę.

Symbol prawa pośród dziczy. Blask w ciemności. Oaza na pustyni. 

Teraz jestem pomocnikiem szeryfa.

Z pełnym zapałem złożyłem przysięgę. Dla dziewiętnastoletniego dzieciaka, jakim byłem, było to spełnienie najskrytszych marzeń. Miłe ciepło przeniknęło mnie ze wszystkich stron. Jak po alkoholu. Nie, nie. Lepiej...

Z roztargnienia wyrwało mnie rozbawione chrząknięcie drugiego z pomocników szeryfa Collins'a – Meksykanina. Był w moim wieku, ale lepszej budowy. Biała, trochę przybrudzona koszula, podkreślała brązowawy odcień jego skóry. Żuł tytoń, patrząc na mnie pogardliwie.

- José, weź nowego i jedźcie do saloonu Bradleya. Pokaż mu jak się załatwia kanciarzy. – zwrócił się do Meksykanina Collins, zupełnie nie zauważając jego pogardliwej postawy. 

***

Były tylko dwa saloony w Fir. Bradleya i Scotta. Scotta pełnił formę również gospody dla przyjezdnych. Miał pokoje gościnne. A Bradleya był głównie miejscem do gier w karty. Schadzały się tam liczne grupki kanciarzy, prostytutek i bandytów. 

Tak, wiedziałem to.

Naprawdę.

Ale to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. 

Czekam w Fir ValleyWhere stories live. Discover now