Powód drugi

197 39 2
                                    

"Wiara bywa mocną trucizną"

      Kończyła kolejny kubek malinowej herbaty, kolejne pociągnięcia pędzla lądowały na białym płótnie, barwiąc je na pomarańczowy kolor. Zrobiła krok w tył o mały włos nie potykając się o przybory malarskie i przekrzywiła głowę przyglądając się dziełu. Obraz nie był zły, ale tak samo nie zachwycał jej pod żadnym względem. Nawet lustrzane odbicia pijących nad brzegiem saren nie wzbudziły w niej zachwytu, a przecież tyle nad nimi pracowała.

       Podskoczyła nie spokojnie, gdy dźwięk dzwonka przerwał panującą ciszę. Pospiesznie wytarła ręce w spodnie i nie patrząc na wyświetlacz odebrała telefon.

      – Danielle Moore słucham – odezwała się, starannie odkładając pędzle.

       Przez moment wysłuchiwała wysokiego głosu kobiety pod drugiej stronie, wzdychając ciężko.

       – Tak, jasne przyjadę –wymamrotała, po czym zakończyła połączenie nie czekając na jakiekolwiek pożegnanie.

       W jednym momencie poczuła się senna, najchętniej to położyłaby się do łóżka i już nie wstała, jednak czekała ją podróż, której nie planowała. Założyła buty po wczorajszej ulewie przypominające bardziej stare chodaki niż nowe adidasy, chwyciła torbę, po czym wyszła zamykając za sobą drzwi. Nie dbała o to co powiedzą inni, sąsiedzi i tak uważali ją za zamkniętą w sobie artystkę, której nawet nie stać na zwykłe "dzień dobry" na klatce schodowej. Pobieżnie wygładziła bluzkę i pognała przed siebie nie patrząc pod nogi.

      Pierwsze co przyszło jej na myśl to przystanek autobusowy, ale na samo wspomnienie wczorajszego ścisku miała ochotę zwymiotować. Po za tym patrząc na porę dnia wszyscy rozpaczliwie próbowali dostać się do domów, więc wizja kolejnej godziny w korku jeszcze bardziej zaciskała jej żołądek. Ostatecznie wybrała standardowy środek transportu, a mianowicie własne nogi. Z każdą kolejną przekroczona ulicą, przeklinała cicho brak własnego samochodu i małą pensję. Kiedyś jeszcze wierzyła w to, że zyska sławę na pasji, a jej życie stanie się takie jak to sobie powtarzała codziennie przed snem. Jednak szara rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Zamiast szkoły artystycznej ukończyła zwykłe liceum z ledwo zaliczoną historią, potem niefortunne studia architektoniczne, z których zrezygnowała i wkońcu praca polegająca na stęplowaniu dokumentów jakości. To wszystko skumulowało się w jej umyśle przez co życie towarzyskie w żaden sposób nie kwitło. Ba, ono nawet nie istniało.

      – Pani Moore? – ten sam szczebiotliwy głos pielęgniarki powitał ją w szpitalnej recepcji.

       Danielle przytaknęła, próbując złapać oddech i nie myśląc o okropnym, charakterystycznym zapachu miejsca.

        – Proszę chwilkę poczekać, zaraz przyjdzie do pani lekarz i wszystko wyjaśni – poinformowała ją kobieta, po czym odprawiła na niewygodne krzesło poczekalni.

         Kolejne przekleństwo wyrwało jej się z ust tym razem nieco głośniej, co spotkało się z dezaprobatą pewnego staruszka. Jednak co mogła poradzić, iż ze wszystkich miejsc na świecie to było ostatnim, gdzie chciała się znaleźć. Aż za dobrze znała to miejsce, wychowała się tutaj pod okiem ojca– pracocholika. W wieku siedmiu lat tuż po śmierci matki, nastawiane kości, rozbite głowy i krwawiące rany stały się jej codziennością. Biegała po całym szpitalu uciekając od dziesiątek cioć i wujków, a w chwilach słabości drzymała w małym pokoiku za recepcją.

        Danielle zamknęła na moment oczy, chcąc oczyścić umysł, po czym wyjęła z torby niewielki szkicownik. Zawsze nosiła go ze sobą, a ołówek znajdujący swoje miejsce w małej przegródce był przedłużeniem jej smukłych palców.

       Rozejrzała się po korytarzu szukając nowego obiektu do przeniesienia na kartkę, po czym skupiła się na swojej ofierze. Mężczyzna był ubrany w czarną koszulke z krótkim rękawem z logiem Stones'ów oraz równie ciemnie jeansy. Ostry zarys szczęki sprawił, że zmarszczyła brwi i cofnęła się o jedną kartkę, aby zerknąć na wczorajszy szkic. Przez moment porównywała rysunek z żywą postacią i dopiero po chwili zorientowała się, że to ten sam chłopak, który na przystanku ochlapał jej buty. Nie poznała go od razu, chociaż była typowym wzrokowcem. Przez ten czas, gdy go nie widziała ściął włosy, jego zakręcające się na karku loczki zniknęły, a przód nie opadał na oczy tylko o wiele krótszy sterczał na wszystkie strony świata.

      Nawet nie zauważyła, gdy brunet wyrósł tuż przed nią, lekko się uśmiechając. Danielle zamknęła z trzaskiem szkicownik i spojrzała na nieznajomego, lekko zdezorientowana.

      – Ty jesteś tą dziewczyną z autobusu, prawda? – spytał niespokojnie bawiąc się krzyżykiem zawieszonym na bransoletce z drewnianych koralików.

       Z początku chciała go zignorować, ale widok tych lodowych oczu nie dawał jej spokoju.

       – Możliwe – odparła krótko.

       – Chciałem cię przeprosić za buty – wyjaśnił, skinieniem wskazując na ubłocone adidasy. – To było przypadkiem.

         Wyglądał na zawstydzonego tą całą sytuacją, co dla Danielle było równie niezręczne jak dla niego samego.

          – Jasne, dzięki – rzuciła, chcąc wymigać się od dalszej konwersacji.

         Chłopak przytaknął, po czym odszedł siadając po drugiej stronie korytarza. Nie liczyła już, że się odezwie, a wręcz miała taką nadzieję. Już dawno przestała wierzyć w zwykłe rzeczy, bo to aby zatruwało jej życie. Te wszystkie złudne marzenia i wiara w nie były trucizną, która stopniowo wyniszczała jej ciało i psychikę od środka. Ale teraz ją to nie obchodziło, nawet nie zaprzątała sobie tym głowy. Dzięki temu pozostawała przy zdrowych zmysłach. Przynajmniej tak sobie powtarzała.
  
     

WierzęTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang