Rozdział 18.

374 32 18
                                    

Na samym początku chciałabym zaznaczyć, że jestem niezmiernie wdzięczna osobom, które ze mną zostały pomimo tych licznych przerw. 💜 Zbliżamy się powoli do końca, ponieważ wstępnie „Blizny" maja mieć 20 rozdziałów + epilog. :) Oddaję w Wasze ręce kolejny rozdział i napiszcie mi, proszę, co myślicie. 🖤
____
       – Skrajna nieodpowiedzialność, brak ogłady... czysta, niczym nie skrępowana głupota! – piekliła się McGonagall.
Wróciła mi świadomość. Wciąż niepełna, ale byłem w stanie zrozumieć, co mówi profesorka. Chwilę zajęło mi zrozumienie, co się stało i dlaczego nie znajduję się w swoim dormitorium. Spróbowałem otworzyć oczy, jednak zderzenie ze światłem dziennym wywołało jedynie skrzywienie i cichy syk. Następnie próbowałem coś powiedzieć, zapytać, co się dzieje, ale najwyraźniej rzecz działa się wyłącznie w mojej głowie, nie potrafiłem wydobyć głosu. Ogromne zbiorowisko bodźców dezorientowało mnie. Krzyk, chłód podłogi, z której podniesiono mnie na długo wcześniej, a mimo to nie potrafiłem pozbyć się tego przeraźliwego przemarznięcia, metaliczny posmak w ustach i ból, który zdominował ciało. Nigdy do końca nie będę w stanie zapomnieć tej sytuacji. Szczególnie, biorąc pod uwagę stopniowo narastające napięcie, które odbierało mi chwilami możliwość zaczerpnięcia tchu. Myśli kotłowały się w głowie i trudno mi stwierdzić, dlaczego tak długo zajęło mi dotarcie do tej najistotniejszej. Synteza strachu, zaskoczenia i bólu przewodzącego na myśl najokrutniejszą z tortur. Z perspektywy czasu kreuje to idealny obraz mojej nadwrażliwości, jednak w tamtym momencie zatriumfowały emocje tak silne, że okiełznanie ich dla nastolatka było niemożliwe. Szczególnie dla półprzytomnego dzieciaka. Próbowałem przedrzeć się myślami przez gąszcz nieustających dociekań i reprymend McGonagall, starając się skupić na tym, co słyszałem wcześniej. Bezsprzecznie przewijało się tam jedno imię.
       – Merlinie... – wydukałem, po czym dodałem nieco wyraźniejszym głosem: – Peter!
       Na te słowa wzrok obecnych padł na moją osobę. Zamrugałem kilkukrotnie, by odzyskać pełną ostrość widzenia i zajęło mi dobrą chwilę, aby zrozumieć, że poza naszą trójką i profesorką znajduje się również dyrektor Dumbledore. Skrzywiłem się, przypominając sobie o moim stanie. Spróbowałem się podnieść, jednak czułem, jakby moje ciało i myśli były zupełnie odmiennymi materiami, dlatego zamiast ruchu jęknąłem tylko.
– Musimy przenieść pana Lupina do sali, gdyż podłoga zdaje się mu nie służyć – mruknął bardziej pod nosem dyrektor.
– Spokojnie, Albusie. Dajmy sobie... oraz panu Lupinowi trochę czasu. Wydaje mi się, że jeszcze moment tu zabawimy – odparła McGonagall.
Minęło kilka minut, nim przeniesiono mnie do jednej z sal. Okazało się, że moje omdlenie trwało krócej, niż mogłem sadzić. Zaraz po tym uruchomiono alarm, informując o intruzach na oddziale. Dowiedziałem się również, że nie zostałem pozostawiony sam sobie w sytuacji braku świadomości, ponieważ jeden z magomedyków określił zaraz po tym mój stan jako stabilny oraz niezagrażający życiu.
W Szpitalu Świętego Munga spędziłem jeszcze kilkadziesiąt minut. W czasie, gdy leżałem bezczynnie wpatrując się w nieskazitelnie biały sufit sali, Valentine, Syriusz i James odbywali kolejno rozmowy z Albusem Dumbledorem. Targały mną sprzeczne emocje, prowadzące jednak do jednej, nadrzędnej myśli. „Co z Peterem?" było pytaniem, które krążyło po mojej głowie, gdy zastanawiałem się, jak bardzo  niezgodna będzie wersja zdarzeń przedstawiona przez każdego z hogwarckich uciekinierów. Sądziłem, że przyjdzie kolej również na mnie, jednak Dumbledore okazał mi litość i po podaniu ostatniej dawki wzmacniającego eliksiru przybył do pomieszczenia, w którym przebywałem jedynie z informacją, że mam kilka minut do teleportacji. Zapytałem nieśmiało, gdzie podziała się reszta, jadnak czarodziej skwitował moje wątpliwości jedynie mruknięciem pod nosem. Była to bardziej oznaka zastanowienia, choć nie potrafiłem zrozumieć, o co chodziło starcowi. Nie była to pierwsza sytuacja, gdy dyrektor emanował aurą tajemniczości i małomówności, zatem postanowiłem po prostu zamilknąć i przygotować się do powrotu do szkoły.
     Moje myśli krążyły jednak wokół Petera i grupy znajomych, którzy wraz ze mną przybyli do szpitala jakiś czas wcześniej. Analizowałem w głowie wszystkie możliwe scenariusze, jednak dopiero z czasem zdałem sobie rzeczywiście sprawę z powagi sytuacji i zacząłem pogrążać się w panice. Co z nami będzie?, pytałem sam siebie, a potem z oczami na kształt galleonów dodawałem, już na głos:
       – Co z  n i m  będzie? – Nie potrafiłem wypowiedzieć na głos jego imienia, czując kumulujący się w gardle strach.

Blizny [Huncwoci]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz