19.

3.3K 105 55
                                    


(...) każdy szanujący się Kopciuszek wie, co to prawy sierpowy.


Zamarzałam.
Odgłosy samochodowej fali z pobliskiego skrzyżowania wydawały się niemal nierealne.
Siedziałam na drewnianej ławce dokładnie w takiej pozycji, w jakiej zostawił mnie Scott.
Nie drgnęłam nawet o milimetr.
Czułam, że zaczynam wariować, mimo że powód mógł nie być wystarczający, żeby tracić przez niego zmysły.

To tylko kontuzja.
Jedna, głupia kontuzja, po której za parę tygodni nie będzie nawet śladu.
A głowa?
I tak był już wcześniej walnięty, więc nic mu raczej nie może bardziej zaszkodzić.

Powtarzałam w myślach, bo nie byłam zdolna do poruszania ustami.
Nienawidziłam szpitali.
Wiem, że brak mi w tym przypadku oryginalności i prawie każdy tak mówi, ale ciężko twierdzić inaczej.
Od dziecka kojarzyły mi się z czymś złym, nerwowym i nieuchronnie zbliżającym do końca.
Jakie to jednocześnie smutne i zabawne, że szpital to miejsce, w którym życie nie tylko się kończy, ale w przeważającej ilości przypadków, właśnie tam się zaczyna.
Mimo to, nigdy nie wyczuwałam euforii i szczęścia, błąkających się po sterylnych korytarzach.
Zawsze była tylko ulga.

Potężny dreszcz wstrząsnął moim ciałem, kiedy sygnał zbliżającej się karetki rozbrzmiał gdzieś za moimi plecami.
Tego dźwięku nie znosiłam równie mocno, co instytucji, przy której parkowały.
Ciotka Meggie powiedziała mi kiedyś, że nie można się ich bać, bo włączona syrena i światła świadczą o tym, że właśnie jadą uratować komuś życie.
O tych, które milkły w trakcie jazdy nie wspomniała ani słowem.
To właśnie ich bałam się najbardziej.

Uścisk ciepłych dłoni na moich ramionach wyrwał mnie z letargu, ale nie był na tyle silny, by zmusić moje ciało do ruchu.
Dotyk przyjemnie kontrastował z zziębniętymi ramionami, ale skóra nie rozpoznawała linii papilarnych, tym samym nie czując potrzeby, żeby rzucić się na szyję właścicielowi owych palców.

- Mel, co ty tu robisz? - Głos Leo wydobył się z ciemności, a zaraz za nim na moich plecach wylądowała granatowa bluza. Złapałam nieśmiało za puste rękawy i pociągnęłam je w dół, łapczywie łaknąc czegokolwiek, co mnie teraz otuli.

- Czemu dziwi cię moja obecność, skoro jakiś niedokształcony kołek pomylił głowę mojego chłopaka z piłką? - mruknęłam, podnosząc się do pionu i starając opanować drżenie w odrętwiałych nogach. Argentyńczyk uniósł ciemne brwi w geście niemego zdziwienia, ale nie zadawał więcej pytań, na które odpowiedź mogłaby być równie uprzejma, co na to pierwsze.
Może nie powinnam być taka zgryźliwa, ale moje umiejętności radzenia sobie ze stresem ograniczały się jedynie do panowania nad niechcianym pawiowaniem i do w miarę racjonalnego zużywania zasobów powietrza.
Nikt nie mówił nic, o byciu spokojnym i uprzejmym dla całej reszty świata.

- Nie dziwi, po prostu Ney wspominał, że dzisiaj cię nie będzie. Luis jest już w środku, ale nie mogliśmy wcześniej przyjechać, bo trwał mecz - bronił się, podbiegając, żeby dorównać mi kroku, bo kiedy już wreszcie ruszyłam z miejsca, kierowałam się w stronę wejścia z kosmiczną prędkością. - Nawet nie powiedzieli nam, które piętro - wspomniał, kiedy po raz kolejny szturmowałam korytarz, tym razem mijając recepcję bez rzucenia nawet pół spojrzenia na pielęgniarki, które łypały na nas znad lady niczym Cerber*, strzegący drzwi krainy Hadesa.

- Wiem, zdążyłam już zauważyć, bo nikt w tym całym, cholernym szpitalu nie jest mi w stanie udzielić jednej, prostej informacji - syknęłam i pchnęłam z impetem drzwi, prowadzące do kolejnej części szpitala, o mały włos nie zabijając przy tym jakiegoś przypadkowego faceta, który akurat chciał wyjść na zewnątrz.
Mój mózg zaprogramował się na jedną częstotliwość i jak w buncie robotów, nie zaprzątał sobie myśli o dodatkowych ofiarach wśród cywili.

Kopciuszek na boiskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz