Rozdział drugi

223 20 2
                                    

Choć żołądek definitywnie domagał się spożycia śniadania i głód powoli dawał się we znaki, nie zszedłem na stołówkę. Poprosiłem Stephana, aby przyniósł mi do pokoju cokolwiek, co tylko zdawało się być jadalne. Oczywiście, nie mogłem wiecznie unikać Kamila - teraz wydawało się to doskonałą ideą. Potrzebowałem o wiele więcej czasu, aby zrozumieć co tak naprawdę się wydarzyło. Powoli odtwarzałem każde wydarzenie z fotograficzną dokładnością, czując, że głupieję. Oczywiście, alkohol dodał mi odwagi, mogłem zrzucić winę właśnie na niego. Mogłem powiedzieć, że ta cała scena była tylko pewnego rodzaju żartem, a ja niczego nie czuję, bo... w tym momencie miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Wypowiedziałem zbyt wiele słów, nie zdając sobie sprawy, co w owej chwili robiłem. W tym wszystkim zabrakło zdrowego rozsądku.

Mogłem go kochać, czemu nie? Mogłem być też odrzucony, cały czas wracając do pamiętnego wieczoru, czując jak w gardle pojawia mi się ogromna gula. Całe to wyjście było fatalnym pomysłem.

Kamil nie był zwyczajnym brunetem. Nie dla mnie. Sposób w jaki się uśmiechał, sprawiał, że słońce świeciło jaśniej. Sprawiał, że wewnętrznie wariowałem, nie potrafiąc przestać okazać czegoś innego niż radość. Stał się moim uzależnieniem, od którego nie mogłem odejść. Albo inaczej, nie chciałem. Czułem się zaspokojony, gdy pojawiał się na horyzoncie. Był pewnego rodzaju ukojeniem. Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał, kim Polak jest dla mnie, pewnie miałbym problem z jakąkolwiek odpowiedzią. Nie wiedziałbym, co mówić. 

- Znakomity rywal, zawodowiec, wielu może się od niego uczyć. Jesteśmy kolegami. - Możliwe, że zmieniłbym tę odpowiedź jeszcze wiele razy. 

Lecz nie wtedy.

- Andreas, właściwie Welli to młody, aczkolwiek... bardzo perspektywiczny zawodnik. Skoczek. Rozmawiamy na wiele tematów, jeśli oczywiście pozwala nam czas. 

Właśnie tak wyglądała przeszłość. Oboje żyliśmy bez jakiegokolwiek przeczucia, które podpowiadało, że coś może zaiskrzyć. Z tak dużej odległości czasowej brzmiało to co najmniej dziecinnie. Wszystko wydawało się banalne. Spędzałem dużo czasu ze Stefanem Kraftem, który bądź co bądź, stał się czarnym koniem. W wyścigu pozostała tylko nasza trójka. Wszyscy chcieliśmy wygrać, ale trzymaliśmy wszelkie uczucia na wodzy. Oczywiście, tylko ja nie posłuchałem. Stefan Kraft był wtedy dla mnie... gdzieś za wysoko. Gdzieś w innej lidze. Właśnie kiedyś, gdy Kamil i ja byliśmy jeszcze tylko kolegami.

Andi, za godzinę jedziemy na trening - powiedział Stephan, wybudzając mnie z transu. 

Najpierw trzasnął drzwiami. Potem położył talerz z tostami na malutkim, drewnianym stoliczku. I wyszedł. Nigdy nie zastanawiało mnie jego zachowanie. Czułem, że coś nie jest w porządku, ale nie chciałem tego roztrząsać. Brzmiało to zdecydowanie nazbyt egoistycznie, ale postanowiłem, że najpierw rozwiążę własne problemy wciąż kotłujące się w głowie. Przecież był moim współlokatorem, powiedział by, gdyby sytuacja wymagała natychmiastowej interwencji. Tymczasem on, jak nigdy nic postanowił zachować milczenie, tak jak wobec Richarda i Markusa. Nie zwierzał się im z problemów ani marzeń. Wszystko pozostawiał mi. Aż do dziś.

***

Słabe skoki, słaba forma, "słaby dzień". Żar lał się z nieba, powodując wyjątkową niechęć do dzisiejszego treningu. Byliśmy skrajnie wycieńczeni. Wypiłem wszelkie możliwe butelki wody, a gdy to nie podziałało, postanowiłem odpuścić. Na wyższych partiach wzgórza wiał wiatr i to cholernie mocno, ale wszyscy z ulgą przyjmowali te "chwile oddechu". Łącznie ze mną. Wyczekiwałem końca, mając ochotę popełnić momentalne samobójstwo, zwłaszcza, gdy dowiedzieliśmy się, że musimy samodzielnie wejść na wzgórze z nartami i resztą sprzętu. Wyciąg na górę się zepsuł. Wspaniale. Czynność zajęła nam około pół godziny, a gdy weszliśmy na szczyt, dosłownie "padaliśmy". A pierwszy był Richard, który udał, że mdleje. W międzyczasie dostrzegłem idącego Michaela Hayboecka, który ze zmęczeniem namalowanym na twarzy, taszczył swoje jaskrawe narty jakby były ogromnym kamieniem, który Syzyf wytaczał na górę. Przypomniała mi się poprzednia noc.

What goes around, comes around - StollingerWhere stories live. Discover now