Rozdział 7

568 88 24
                                    

Dryfował gdzieś na granicy snu i jawy od dobrych kilku chwil, które równie dobrze mogłyby być kilkoma godzinami, a któraś część jego ciała pulsowała niemiłosiernie, jak po mocnym uderzeniu... a na pewno nie po oparzeniu?

Otworzył jedno oko, a potem drugie. Na jego czole spoczywało coś przyjemnie zimnego, a jakiś miękki materiał masował mu właśnie stopy. Było to na tyle relaksujące, że zapomniał na chwilę, gdzie właściwie się znajduje. Z odrętwienia wyrwał go dopiero głos, cichy, ale mocny i wręcz dostojny.

- Obudziłeś się?

Zerwał się do siadu i popatrzył prosto w dwukolorowe oczy w akompaniamencie plaśnięcia mokrego ręcznika o jego nagi brzuch. Chciał wstać, ale jego nogi były ciężkie jak ołów. Próbował przynajmniej nimi poruszyć, ale nawet ich nie czuł.

- Hessa cię ukąsiła - wyjaśnił nieznajomy, co naprawdę sprawiło, że Bakugou wiedział o co chodzi, i wcale nie kiwał aktualnie głową, jakby rozumiał, co się właściwie działo. - Masz szczęście, że nie zdołała się wgryźć i tylko cię nacięła, bo umarłbyś w przeciągu kilkunastu godzin. Chociaż i tak nie będziesz mógł chodzić przez trzy dni, bo przez to twoje bieganie rozprowadziłeś to świństwo po ciele.

Nacięła? Faktycznie, jak przez mgłę przypominał sobie, że w szaleńczym pędzie nadepnął na coś przypominającego długi sznur, co rzuciło się na jego łydkę, ale nie zdążyło zatopić kłów w mięsie...

Czyli hessa to wąż, domyślił się, patrząc, jak chłopak, bo to był chłopak, i to w jego wieku, cierpliwie wcierając szmatką maść na oparzenia w jego stopy. Czyli gościu jest z zagranicy. W Kefasaenie często tworzy się słowa opisujące zwierzęta od dźwięków, jakie wydają, więc pewnie jest stamtąd. Co robi tutaj i kim w ogóle jest?

Już chciał go o to spytać, gdy zorientował się, że leży w łóżku, a obok niego nie ma Midoriyi. Już, już miał zacząć się rozglądać w poszukiwaniu czegoś ciężkiego, najlepiej w jego zasięgu, gdy napotkał spojrzenie pary oczu, jednego niebieskiego, drugiego szarego.

- Chciałem mu oczyścić rany na stopach, ale obudził się i nie dość, że zaczął wrzeszczeć jak stado dzikich małp, to jeszcze próbował mi ukręcić głowę gołymi rękami - gestem wskazał leżący na podłodze regał, który musiał być przewrócony całkiem niedawno. Nawiasem mówiąc, włosy nieznajomego były mocno potargane. - Aż dziw, że się nie obudziłeś. - Wciąż patrzył na niego pytająco, więc dodał jeszcze - kąpie się.

- Kąpie... - mruknął, wciąż nieufnie patrząc, jak rozmówca bandażuje mu nogi.

- Mogę mówić ci Bakugou?

- Skąd wiesz, jak się nazywam? - zapytał dopiero po chwili, tracąc resztki pojawiającego się zaufania.

- Bakugou Katsuki, król Harsii, zawzięty wróg Enjiego Todorokiego, zwanego Endeavorem, oficjalnie zabity w zamachu, nieoficjalnie przebywający u mnie - odparł tamten bez mrugnięcia okiem i wstał. - Ludzie mówią o tobie straszne rzeczy... - uniósł kącik ust w uśmiechu, który nie dochodził do oczu. - Przynajmniej to mamy wspólnego.

Został sam, w konsternacji i jakimś dziwnym, pustym i szarym, ale pozbawionym wrażeń uczuciu... Dopiero po chwili pojął, że to nuda. Na tronie zasiadł w bardzo młodym wieku, tak że pierwsze lata jego życia spędzał na zabawie, a kolejne - na papierkowej robocie, durnych przyjęciach i treningach, zarówno umysłowych, jak i fizycznych. Na patrzenie w sufit nie miał czasu.

Westchnął i zamknął oczy. Chwilę wsłuchiwał się w mocno stłumione pluśnięcia zza ściany, najpewniej powodowane przez Midoriyę...

Poczuł nagłą potrzebę bycia zdrowym. Bycia zdrowym, wstania i poszukania go. Przecież prawie nigdy nie spuszczał go z oczu. A co, jeśli ktoś go obserwuje z ukrycia? A co, jeśli nie z ukrycia?

W przypływie paniki przesunął się nieco po podłodze i uderzył pięścią w ścianę. Zapadła cisza, po której jego uszu dobiegło upragnione stuknięcie delikatnej dłoni o deski dębu, nawet w tym samym miejscu, w którym znajdowała się jego ręka. Uspokojony, położył się z powrotem. 

Czy ten idiota mówił o Deku jak o mężczyźnie?

Chciał wstać, ale nie miał siły. Na krzyk tym bardziej. Chociaż, tak właściwie... to raczej logiczne, że wiedział. Przecież się z nim tłukł, i to nie tak dawno temu. Westchnął ciężko. Wygląda na to, że będzie się trzeba odzwyczaić do mówienia o swojej żonie jak o swojej żonie.

A co, jeśli coś między nimi zaiskrzyło?

Ponownie, gdy tylko próbował się zerwać, zapadł się tylko głębiej w poduszki. Naraz ogarnęła go wielka senność pomieszana z tępym bólem w łydce i suchością w ustach. Miał wrażenie, że jego serce powoli przestaje bić, a on sam traci czucie w poszczególnych miejscach ciała. W jego umyślanie rzucała się tylko jedna myśl, zresztą i tak coraz wolniej i wolniej...

Więc to tak wygląda umieranie?

* * *

- ...cchan...

Głos?

- ...się...

Deku? To ty?

- ...szę...

Co mówisz?

- ...

Mów dalej. Chcę. Chcę twój głos, chcę słyszeć twój głos. Chcę...

Otworzył oczy.

Leżał na jakichś niezwykle miękkich poduszkach, a delikatne dłonie nakładały mu właśnie zimny kompres. Zapatrzył się w znajomą i tak cudowną twarz, zawieszoną nad sobą... i zorientował się, że poduszki, na których leżał, nie były poduszkami. Zanim jednak zdążył przetrawić tę informację, do jego umysłu trafiła inna - ten bubek z heterochromią siedział sobie niedaleko i mieszał coś maziowatego o bliżej niezidentyfikowanym kolorze i zapachu. Z dziwną satysfakcją umościł się wygodniej na kolanach Midoriyi i ostentacyjnie uśmiechnął się w stronę piegowatej piękności, która z zaskoczenia aż upuściła zmoczoną chustę na podłogę, ochlapując przy okazji nie tylko siebie i jego, ale także i bubka, który w ogóle się tym nie przejął i w spokoju kontynuował mieszanie. Gdy jednak chciał nałożyć to coś na niego, odsunął się tak daleko, na ile pozwalała mu pozycja i paraliż nóg.

- Co ty mnie chcesz gównem smarować? - parsknął, a tamten odruchowo spojrzał na maź, która prawdopodobnie była jakimś lekiem. W sumie to kolor niewiele rozmijał się z opisem.

- Jakoś cię trzeba wyleczyć - już bez zbędnych ceregieli nasmarował mu najbardziej spuchnięte miejsce na łydce.

- Niby czemu? - patrzył na to ponuro, uwięziony w ramionach Midoriyi.

- Naprawdę myślisz, że wojsko was nie szuka? - dziwny uśmieszek przewinął się przez jego twarz. - Oczywiście, że nie podadzą tego do opinii publicznej, ale pewnie zauważyli, że nie zdążyli was zabić przed waszą ucieczką, i przetrząsają lasy. Pewnie wykorzystują do tego psy, więc do granicy będziemy musieli się powstrzymać od gotowania jedzenia na ognisku.

- Do jakiej granicy? I czemu "my"?

Uśmiechnął się, płucząc ręce w misce z wodą. Wydawałoby się, że z jego twarzą byłby to uśmiech łagodny i przyjemny, ale nie. Bardziej przypominał potwora, rozszalałą bestię, która wreszcie mogła znaleźć jakąś drogę ucieczki z ciała o kamiennej twarzy.

- Nie tylko wy jesteście "martwi".

KINGSWhere stories live. Discover now