Rozdział 1

2.3K 123 90
                                    

Piątek, 1 października


Wysłużone krzesło cicho zaskrzypiało, gdy szeryf Chayse Woodard odchylił się, by położyć nogi drewnianym blacie biurka. Siedzący nieopodal mężczyzna o lekko kanciastej, poznaczonej zmarszczkami twarzy przeniósł na niego wzrok.

– Jeszcze nigdy nie widziałem u ciebie tak czystych butów – stwierdził Benjamin Elwood.

– Federalni przyjeżdżają, musiałem się ogarnąć. – Szeryf chwycił butelkę wody stojącą przy nodze starego biurka i wziął z niej dwa duże łyki. Zakręcił ją, lecz zamiast odłożyć, ścisnął plastik w dłoniach. Dłuższy moment wpatrywał się znajdujące się naprzeciw niego dwuskrzydłowe drzwi wejściowe, po czym zerknął na kolegę. – Mam nadzieję, że nie zostawisz mnie samego z tymi lalusiami, Ben. Jako mój zastępca powinieneś razem ze mną trząść przed nimi portkami.

– Przyjeżdża jedna osoba, a nie tuzin uzbrojonych po zęby agentów. Czemu ci gówniarze zawsze tak się wszystkim ekscytują?

W gruncie rzeczy Benjamin Elwood również stresował się tą wizytą. Wcześniej jednak nie krył, że nerwowe zachowanie szeryfa go bawi, dlatego teraz nie mógł przyznać, że sam czuje się podobnie. Nie zamierzał stać się obiektem żartów młodszego i mniej doświadczonego, a jednak znajdującego się wyżej w hierarchii, kolegi.

– Jacy gówniarze, trochę szacunku do szefa.

Teczka z aktami sprawy sprzed dwóch dni o mało nie wylądowała na gładko ogolonej twarzy Bena. W ostatniej chwili zdążył skierować tor jej lotu na starą posadzkę. W momencie, w którym swoistą poczekalnię biura szeryfa wypełniły śmiechy, otworzyło się jedno ze skrzydeł ciężkich drzwi wejściowych, a do środka pewnym krokiem wmaszerowała szatynka drobnej postury. Jeszcze zanim przystanęła w centrum pomieszczenia, odchrząknęła, dzięki czemu skupiła uwagę wszystkich na swojej twarzy. Od razu zauważyła, że oprócz niej w pomieszczeniu nie było żadnej kobiety.

– Dzień dobry, panowie. Który z was to...

– W czym możemy panience pomóc? Na pewno nie pomyliła pani budynków?

Przeniosła spojrzenie na siwiejącego mężczyznę, który jak na jej gust zadał to drugie pytanie zbyt pobłażliwym tonem. Powstrzymała kąśliwą uwagę cisnącą się na jej usta. Zamiast niej tylko głośno wypuściła powietrze z płuc, po czym ciasno splotła dłonie za plecami, jednocześnie ściągając łopatki. Nie dość, że zamiast zatroszczyć się o pomyślne rozstrzygnięcie poprzedniego śledztwa w sądzie, musiała przyjechać do miejsca, którego nawet nie potrafiła nazwać miastem, to jeszcze wiele wskazywało na to, że czeka ją ciężka współpraca. Cudownie.

– Może, gdyby pozwolono mi dokończyć, to wszystko byłoby już jasne – odparła beznamiętnie, mimo że już od kilku godzin się w niej gotowało. Powiodła wzrokiem po twarzach zgromadzonych, by ostatecznie utkwić wzrok w mężczyźnie, który wcześniej jej przerwał. Jako jedyny w pomieszczeniu na nią nie patrzył. – Chciałabym porozmawiać z szeryfem.

– Jak co druga kobieta...

– Ben, skończ – Chayse Woodard cicho upomniał swojego podwładnego, po czym zdjął nogi ze stołu i podniósł się z miejsca. – Myślę, że chodzi o mnie i że jakimś cudem nigdy wcześniej się nie widzieliśmy.

– Myślenie zostaw mnie, Woodard – odpowiedziała, zmazując uśmiech, który pojawił się w jednym z kącików jego ust.

Szeryf przystanął w połowie drogi między biurkiem a nowoprzybyłą. Nie mógł znaleźć w pamięci żadnej twarzy, która przypominałaby tę młodą kobietę. Gdy zauważył długie, biegnące po skosie od kości jarzmowej do mniej więcej połowy prawego policzka wklęśnięcie, był już pewien, że nigdy się nie spotkali. Taka blizna na pewno pozostałaby w jego wspomnieniach.

PodpisWhere stories live. Discover now