praca autorstwa: flegmatyzm
Praca zainspirowana opowiadaniem
Olgi Tokarczuk.❝DMUCHAWIEC ZDMUCHNIĘTY
PRZEZ KRZYK❞Pewien człowiek dwudziestego piątego grudnia usiadł przy moim stoliku w kawiarni. Zapach cynamonu i kawy stojącej naprzeciwko mnie w dużym, białym kubku mieszał się z jego. Mianowicie był to zapach śniegu, który w postaci płatków i niewielkich grudek wplątał się w jego włosy lub ostał na jego ramionach, a z powodu ciepła panującego w pomieszczeniu zamienił się w wodę, oraz leków, którym przesiąknięty był wełniany płaszcz spoczywający na jego ramionach.
Oczy miał w kolorze czystego dobra, a przemoczone kosmyki przyklejały się do jego czoła, swoją barwą przywodząc mi na myśl kruka. Usta ścisnął w wąską, poziomą kreskę, a gęste brwi marszczył raz za razem, tak powolnie i płynnie, jakby ćwiczył to od dziecka.
Opowiedział mi historię.
Miał dziesięć lat, gdy zmarła jego matka. Była kobietą przy kości. Nie była otyła, jednakże do najchudszych także nie należała. Jej poliki zawsze były lekko zaczerwienione, usta – pełne, w odcieniu truskawek, a brązowe włosy wiązała w ulizanego koka na czubku głowy. Powiedział, że pachniała słońcem oraz sterylną czystością, ponieważ była pielęgniarką.
Nie pamiętał, jak dokładnie doszło do tego, że zmarła. Gdy sięgał pamięcią do tamtego dnia, był on dla niego jedną wielką chmurą utworzoną ze zlepków przebłysków, które były pojedynczymi krzykami, słowami, piskiem kółek szpitalnego łóżka oraz zduszonego szlochu.
Pamiętał za to dokładnie, co działo się po tym. A raczej to, jak się czuł.
Moment pogrzebu.
Ubrany w białą koszulę oraz czarne spodnie czuł, jak materiał drażnił go, niemal parzył, tak jakby ktoś przypalał go rozgrzanym żelazem. Pamiętał łzy szczypiące jego oczy oraz to, jak drętwe było jego ciało w momencie przytulania matki leżącej w dębowej trumnie. Nie czuł zapachu słońca oraz sterylnej czystości, tak jakby każde kolejne, coraz słabsze bicie serca zabierało jej zapach, łapiąc się jak tonący brzytwy.
A następnie krzyk.
Często zaczynał krzyczeć bez powodu, tak po prostu. Na lekcji matematyki, w supermarkecie czy w autobusie. Po prostu jego usta otwierały się, krzywe zęby się rozstępowały, a on zaczynał krzyczeć, piszczeć, wrzeszczeć, w międzyczasie drapiąc skórę przy swojej głowie tak mocno, że w tamtych miejscach pojawiały się później strupy.
Gdy pierwszy raz krzyknął przy ojcu, byli w windzie, wracali z zakupów. Panowała między nimi cisza przerywana jedynie pociągnięciami jego zaczerwienionego nosa. Nie rozmawiali. Byli tak blisko, a jednocześnie tak daleko od siebie, jakby dzieliły ich trzy oceany.
I nagle krzyknął.
Nie pamiętał reakcji ojca, tembru jego głosu. Ani tego, co sam czuł. Nie słyszał przekleństw, nie czuł dużych dłoni mocno zaciskających się na jego ramionach. Nie czuł, nie pamiętał, nie słyszał.
Krzyk, jaki z siebie wydawał, obezwładniał go.
Nikt nie wiedział, o co chodzi. Skąd się on brał, jakie miał podłoże, dlaczego się pojawiał. Chłopak był chyba u każdego specjalisty, jaki istniał, przy czym żaden nie umiał postawić jednoznacznej diagnozy.
Oni nie dostrzegali.
Aż pewnego dnia jego krzyk się skończył.
Była godzina dwudziesta trzecia, dwudziesty czwarty dzień grudnia dobiegał końca. Siedzieli w salonie, ojciec, ubrany w krótkie spodenki oraz bluzkę na ramiączka opinającą jego wzdęty brzuch, popijał już czwarte piwo z puszki, z beznamiętną miną wpatrując się w telewizor, który był jedynym światłem w pokoju. Raz za razem przełykał głośno ślinę, poprawiając się na butelkowozielonej kanapie, przez co głos prezentera zostawał zakłócony przez skrzypienie sprężyn starej sofy.
Nie świętowali świąt odkąd matka zmarła.
Gdy żyła, ich mieszkanie świeciło się poprzez porozwieszane wszędzie świecidełka, choinka przyozdobiona była przez niezliczoną ilość styropianowych bombek, dekorowanych przez niego samego, a zapach miłości, tolerancji, przyjaźni oraz świeżo pieczonych pierniczków przecinał dochodzący z głośników wieży głos Mariah Carey.
Po jej odejściu nic nie było takie same. Lampki, bombki, wszelkie świąteczne ozdoby zostały wyrzucone na śmietnik. Mariah Carey nie brzmiała z głośników, wszelkie rodzinne zdjęcia poznikały, a w powietrzu nie unosił się nawet dźwięk bulgoczącej wody. Oni udawali, że tego dnia nie ma. Że święta nie istnieją i nigdy nie istniały.
Tamtego wieczoru krzyknął on po raz kolejny.
Tamtego dnia ojciec uderzył go po raz pierwszy.
Po prostu: nagle zaczął krzyczeć. Jego zęby rozstąpiły się, oddech urwał i był tylko krzyk. Słyszał, jak on go ogłusza, czuł szum w swojej głowie, to jak jego ciało z każdym wydobywanym głosem drętwiało. A on sam czuł się pusto, jakby był środkową literą. Nie tą zaczynającą zdanie, nie kończącą. Tą zastępczą, potrzebną do tego, by zdanie ładnie wyglądało.
Porównując siebie do środkowej litery doszedł do wniosku, że był swojemu ojcu potrzebny tylko i wyłącznie do wyglądu ładnego, smutnego, pogrążonego w żałobie wdowca.
Powiedział mi, że do dzisiaj każdego dwudziestego czwartego grudnia czuł skórzany pas odbijający się na ciele po tym, jak krzyknął ostatni raz.
Po tym wydarzeniu nie krzyknął ani razu.
Jednakże zaczął bać się spać.
Codziennie, gdy dzień przechodził w noc gładko (zdecydowanie za gładko), widział w rogu swojego pokoju postać. Gdy gasił światło i kładł się do łóżka, zaciskało się jego serce, jakby chciało uchronić się przed destrukcją, a on pomiędzy szafą a biurkiem w całkowitym mroku widział postać. Nigdy nie wydobywała ona z siebie żadnego, nawet najmniejszego oddechu. Nie ruszała się ani o krok, patrzyła na niego cały czas (nie widział tego, on czuł to spojrzenie na swoim przerażonym ciele), a strach i napięcie, mieszające się z zaduchem pokoju, przecinały zapach papierosów, które raz za razem paliła postać.
Zdradził mi, że gdy skończył osiemnaście lat, jego ojciec zmarł, a on zdał maturę i zaczął nosić skarpetki do pary. Postać zniknęła.
Jednakże nie całkowicie. Co roku, dokładnie dwudziestego czwartego grudnia, powracała, stając coraz bliżej niego.
Aż wczorajszej nocy stanęła z nim twarzą w twarz, a jego nozdrza podrażnił zapach pierników, słońca, sterylnej czystości, nikotyny oraz pasa, którym bił go ojciec.
— W świętach widzimy nasze lęki — powiedział.
A następnie odszedł, zostawiając we mnie zapach roztopionego śniegu, który przez ostatnie minuty spływał po jego czole razem z potem.
piętnaście dni do Świąt
Bożego Narodzenia🎅🏼
CZYTASZ
zima między słowami | kalendarz adwentowy [✔️]
RandomDwadzieścia cztery dni. Dwadzieścia cztery prace. Serca zakute lodem, płatki śniegu wplątane we włosy, zapach piernika unoszący się w powietrzu - czyli, jednym słowem (albo dwoma słowami) - ZIMA oraz ŚWIĘTA. W tym roku czekajmy razem.