3

14 3 0
                                    

3.12.1848

Spokój i opanowanie stopniało wraz ze śniegiem. Przemoczone stopy, zmarznięte dłonie. Przeżycie w mieście bez znajomości języka zdawało się niemożliwe. Szczególnie, gdy było się w kraju wroga. W kieszeni tylko kilka fenigów i parę groszy, uzyskanych po sprzedaży metalowego majątku. Uszczupliłam to bogactwo wkrótce poprzez zakup pieczywa.

Zanurzanie się w gazety skutkowało lepszym obeznaniem się w sytuacji politycznej. Toż to czas powstań i walk o wolność! Ostatnie miejsce, w którym powinna się znajdować Polka, to Królestwo Prus. Czy wracać więc do kraju? Który w tym momencie został tylko w sercach? Zrozpaczona dusza rzuca tęskne spojrzenie na Paryż, gdzie przecież kumulują się w tym czasie wielkie, polskie umysły. W nich moja szansa na powrót do domu.

Ze Stettina droga daleka, lecz kolej oknem na świat. Ukryta znów przed wszystkimi, ruszam pociągiem, najpierw do Berlina.

Podróż długa, niezbyt ciepła. Zwinięty w kulkę człowieczek wynurza się na dworcu w stolicy Prus. Nieładnym czynem jest ułomnych udawać, ale w trudnych tych okolicznościach cóż innego zrobić. Zebrawszy fenigów kilka, można nabyć trochę pieczywa. Sucha kromka chleba daje ulgę tylko żołądkowi — oczy przypadkowo dostrzegły wurściki w sklepie obok, ostrożnie owinięte w papier i znikające szybko za pazuchą płaszcza gospodyni. Pochłaniam okruszki, które sypnęły mi się na szal, po czym idę znaleźć Paryż na skromnym rozkładzie jazdy.

Brak chęci na zwiedzanie, czy cokolwiek innego — zostaje czekanie. Nim pociąg podjedzie, zaszywam się w kąciku peronu, gdzie wiatr tak mocno nie wieje i spojrzenia nie trafiają. A w głowie głos mi podszeptuje Słowackiego: Smutno mi, Boże!

W żłobie leży || 24 dni podróżyWhere stories live. Discover now