𝘰𝘯𝘦

334 18 2
                                    

Duża ilość kawy i grubych papierosów podziałała jak kojący balsam na piekące rany. Piekące rany dziur w pamięci, bólu głowy, poczucia winy, dezorientacji, wstydu, bolesnych wspomnień, blizn duszy. Przyniosły chwilowe ukojenie, odwróciły myśli. Położyła papierowy kubek na dachu auta, między czerwone wargi wsadziła grubego papierosa. Szminka odcisnęła się na żółtym filtrze, zaznaczając swoją obecność, przynależność. Charakterystyczny zapach wypełnił jej nozdrza, jak przyjemny, ciężki dym jej płuca. Przedpołudniowe słońce muskało delikatnie skórę, czarne okulary chroniły oczy, zapewniały anonimowość. Tylko Ross, wyglądający przez okno swojej restauracji ją rozpoznał i pokręcił głową, wyrażając swoją dezaprobatę. Posłała mu cierpki uśmiech, który zniknął z jej ust razem z mężczyzną, wracającym do swoich obowiązków.

Została sama ze swoimi myślami. Niepełne wspomnienia wczorajszego wieczoru napawały ją niepewnością, czuła się niestabilnie, chwiała się, usiłując odszukać cokolwiek wartościowego, chociażby to w jaki sposób znalazła się w swoim łóżku i skąd pochodził wielki siniak na brzuchu - choć mogła się domyślać. Magiczny balsam przestawał działać, dyskomfort powracał, ale wiedziała, że ktokolwiek, kto był świadkiem jej (prawdopodobnie) nierozważnych i nietrzeźwych czynów, nie będzie jej widział przez najbliższe dwa miesiące - czas, w którym oboje zdążą zapomnieć. 

Widok znienawidzonej placówki oświatowej znowu przyprawił ją o mdłości. Była pewna, że gdyby nie wakacje, gdyby miała tutaj chodzić jeszcze z tydzień, oglądać te same, znienawidzone twarze, nie wytrzymałaby. Czuła się jak na skraju załamania nerwowego, balansowała na krawędzi, niebezpiecznie przechylała się w stronę przepaści.

Balansowała całe życie, szukając równowagi. 

Mijała długie rzędy starych, błękitnych szafek. Minęła pechowy numer 312, który trafił się jej w pierwszej klasie. Zamek się zacinał, a jedynym sposobem na otworzenie go było silne uderzenie pięścią w drzwiczki. Ile miała przy tym zabawy, ile się przy tym wyżywała.

Przemierzała korytarz, racząc swoim obojętnym spojrzeniem niektórych uczniów, którzy już się tutaj zebrali i powoli podążali w tym samym kierunku, co ona. Obcas jej butów stukał o posadzkę, zagłuszał harmider i ich głosy. Rytmiczny dźwięk pomagał się skoncentrować, odciąć od reszty. Hałas jedynie nasilał ból głowy.

Uroczysty apel, kończący rok szkolny miał odbyć się na dużej auli. Stanęła niedaleko wejścia, rozglądając się w poszukiwaniu znajomej twarzy. Dostrzegła ją. 

W objęciach jakiegoś chłopaka.

Z imprezy pamiętała głównie to, że Lisa szybko gdzieś zniknęła, a później już się nie pokazała, więc zapewne była nim zajęta. A ta grupka osób, otaczająca ich, musiała być jego znajomymi. Wczorajszy wieczór był jedynym logicznym wyjaśnieniem tej sytuacji.

Zmierzyła ich krótko wzrokiem. Dwóch chłopaków o kręconych włosach; jeden jasnych, drugi ciemnych, wybranek Lisy oraz dwie dziewczyny; rudowłosa i...

- Millie Bobby Brown? - wyszeptała z niedowierzaniem. Tak, to była ona, królowa ula. Sposób poruszania się, irytujący ton głosu, lekko brytyjski akcent, denerwujący, sztuczny śmiech. Była jedyną osobą ze szkolnej "śmietanki", którą w jakikolwiek sposób kojarzyła, głównie dlatego, że działa jej na nerwy, do tego od trzech lat była przewodniczącą, więc jak mogła jej nie znać? Pozostali to przecież jej znajomi. Któryś z tych chłopaków to na pewno ten Wyatt, u którego wczoraj były.

Chciała się szybko wycofać, bo konfrontacja z bogatymi, popularnymi dzieciakami rodem stereotypowych filmów dla nastolatków, nie była rzeczą, na którą miała ochotę, szczególnie posiadając tak znikome wspomnienia z wczoraj i z tak okropnym ogólnym samopoczuciem. 

Nie wiedziała się, czy wczoraj się w ogóle poznali, nie chciała przyznawać się im do swojej pustki w głowie, braku większości wspomnień, chciała za wszelką cenę ich uniknąć. Zaczęła się dyskretnie, bez wykonywania gwałtownych ruchów, wycofywać, wgłąb korytarza, aby już za chwilę wtopić się w tłum. Brakowało tylko dwóch metrów, żeby całkiem zniknąć z ich pola widzenia... metr, pół...

Lisa podniosła głowę. Jej wzrok padł prosto na nią. Uśmiechnęła się promiennie, zapominając, że jej przyjaciółka absolutnie nie przepada za tym typem towarzystwa.

- Max! Tutaj! - pomachała jej radośnie.

Sztuczny uśmiech wkradł się na jej czerwone usta. Pożałowała, że użyła dzisiaj tak wyrazistej szminki. Co jeśli odbiła się jej na zębach? Millie Bobby Brown, zawsze perfekcyjna, na pewno zauważy. 

Nie, że przejmowała się tym jakoś specjalnie. Po prostu chciała uniknąć zostania zapamiętaną w jakikolwiek sposób przez tą dziewczynę, żywiąc głęboką nadzieję, że już nigdy się nie spotkają.

Wzrok wszystkich został przeniesiony na nią. Nie było to serdeczne spojrzenie, ani też nie niechętne, pogardliwe - zimnie obojętne, pozbawione emocji, najgorsze

- Cześć, Lisa - stanęła obok nich, usiłując posyłać dziewczynie dyskretne, pytające spojrzenia, o piekącej potrzebie szybkiej odpowiedzi. Co tu się do cholery dzieje?

Ale ona albo ich nie zauważała, albo umiejętnie je ignorowała.

- Max, to... wszyscy. Wszyscy, to Max. 

- Cześć - rzuciła bez większego zainteresowania Millie. - Noah, możemy już iść? Mam wygłosić przemówienie.

- Skoro mówisz. Na razie, słonko - musnął przelotnie policzek Lisy. - Do zobaczenia wieczorem. Miło było cię poznać, Max.

Pozostali mruknęli coś podobnego, uraczyli Max przelotnymi, obojętnymi spojrzeniami, a chłopak o blond włosach pofatygował się nawet, by, jakby wyrobionym odruchem, kiwnąć w jej stronę głową. 

Lisa odprowadziła wzrokiem plecy swojego chłopaka, nim zniknęły za rogiem, po czym powoli przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę, jakby spodziewając się tego widoku. Uśmiechnęła się nerwowo. 

Max stała z założonymi rękoma, uniesioną brwią, pytaniem i żądaniem odpowiedzi zapisanym w oczach, przenikając ją oskarżycielskim, rozczarowanym spojrzeniem. Serio? - mówiło całe jej ciało - Coś ty znowu zrobiła?

- To był Noah. - wlepiła wzrok w podłogę, najwyraźniej nie wiedząc od czego zacząć. W jej oczach nadal tliły się radosne iskierki, a na ustach plątał się charakterystyczny uśmiech, jakby uskrzydlona. Max doskonale wiedziała, co oznaczał ten wyraz, co tylko bardziej ją zaniepokoiło - Lisa była zauroczona.

- Noah kto?

- No, Noah Schnapp. Poznaliśmy się wczoraj i... jakoś tak wyszło. 

Max westchnęła ciężko.

- Dlaczego kumplujesz się teraz z tą bandą? Usiłujesz wkręcić się do śmietanki?

- Nie, na litość boską. To po prostu jego znajomi. 

- I całe szczęście. Wielu próbowało, ale ten skład pozostaje niezmienny od wielu lat, sama mi to ostatnio mówiłaś.

- Pamiętam - wywróciła teatralnie oczami. Zadzwonił dzwonek, oznajmiający rozpoczęcie się apelu, wszyscy zaczęli kierować się do wejścia auli. - Em, Max? Wiesz, Noah zaprosił nas dzisiaj na taką kameralną imprezę. Powiedziałam, że obie przyjdziemy.

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo porwał ją tłum, rozdzielając od przyjaciółki.

─── . ° . • : 🍒 : • . ° . ───

𝘤𝘩𝘦𝘳𝘳𝘪𝘦𝘴 • 𝘧𝘪𝘯𝘯 𝘸𝘰𝘭𝘧𝘩𝘢𝘳𝘥حيث تعيش القصص. اكتشف الآن