2

1.7K 119 4
                                    

Nigdy wcześniej nie widziałem Luciano, co było dość dziwne, zważywszy na fakt, że wszyscy się tu znali. To tu się wychowałem. To tu nauczyłem się wiązać buty i jeździć na rowerze. To tu wdałem się w pierwszą bójkę, złamałem rękę i przeżyłem pierwszą miłość. Dlatego ulice tego miasta utożsamiałem z domem. I choć tak bardzo mnie skrzywdziły swoją niesprawiedliwością, gdy inni mieli wszystko, a ja nic, wciąż nie potrafiłbym spojrzeć na nie inaczej. Gdyby nie one, nie nauczyłbym się wytrwałości i, przede wszystkim, prawdziwej siły, dzięki której przetrwałem.

Jednak czasem dom przestaje być domem i zaczyna płonąć. Wtedy dla własnego bezpieczeństwa lepiej uciec.

Z początku Luciano nie wywołał na mnie dobrego wrażenia. Naprawdę nie chciałem go oceniać tylko dlatego, że nie był stąd. Jednak nawet nie starałem się ukryć zdziwienia, gdy zobaczyłem, jak usiłuje włamać się do samochodu po drugiej stronie ulicy. Wyglądał na młodego i niedoświadczonego, więc pewnie, gdybym był głupi i miał więcej czasu, przyłączyłbym się do niego. Zdziwiłem samego siebie, kiedy w przypływie adrenaliny faktycznie to zrobiłem. Podbiegłem do niego, układając w głowie plan i modląc się, aby dzieciak był na tyle naiwny, żeby z łatwością mi zaufał. To nie powinno być aż tak trudne. W końcu nie wyglądałem na socjopatę.

Przyznaję, było mi wstyd, bo niczym nie różniłem się od schematu, który do znudzenia się powtarza - młody chłopak próbuje uciec do wielkiego miasta przed swoją przeszłością. Problem polega jedynie na tym, że tacy, jak on, zawsze wracają. A robią to, bo nie są w stanie żyć z traumą zostawioną w rodzinnej miejscowości, jeśli jej nie pogrzebią. Co prawda, nie zamierzałem grzebać matki, ani pluć w twarz ojcu, ale pragnąłem chociaż spróbować pożegnać się z przeszłością, aby już nigdy nie musieć oglądać się w tył. Nie wierzyłem w brednie o wybaczaniu win swoim oprawcom. Miałem wiele ran, lecz wiedziałem, że to nie czas powinien je uleczyć, tylko ja sam. Dlatego właśnie zdecydowałem się wyjechać. Jednak do tego potrzebowałem funduszy i transportu. To drugie miał mi zapewnić właśnie ten dzieciak, który zdawał się być moją jedyną nadzieją. Wystarczyło tylko odpowiednio pokierować nim tak, by rzeczywiście uwierzył, że to mój samochód (przecież w jego oczach wcale nie musiałem go kraść).

- Chevrolet - mruknąłem. Chłopak podskoczył, wyraźnie zmieszany i zawstydzony, że nakryłem go na gorącym uczynku. - Rocznik '70. Dwie stłuczki, lakier trochę odpada, ale chodzi jak należy.

- Przepraszam - spuścił oczy na krawężnik, wciąż na mnie nie patrząc. - Chciałem tylko...

- Nie musisz się tłumaczyć. Tu wszyscy kradną.

Fakt, że wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie Apollo, przyprawił mnie o zawroty głowy. Jasne pasma włosów zawijały się w delikatne loki, kontrastując z miodową skórą, ale o tym starałem się nie myśleć. Rozchylone usta, gęste brwi. Miałem do wykonania zadanie. Drobna sylwetka. Posągowa postawa. Ważne zadanie. Czy był prawdziwy? A może to tylko iluzja?

- Podoba ci się? - stuknąłem w maskę samochodu, ostatecznie rozpraszając myśli zatruwające mi umysł. Trochę zielonego lakieru spadło na krawężnik.

Ku mojemu zaskoczeniu chłopak, zamiast uciec, uśmiechnął się promieniście. Nieco się skrzywiłem, nie dlatego, że część mnie nie potrafiła tego przetrawić, ale z powodu tego, że przez to mój plan mógł się nie udać.

- Pojedźmy gdzieś - zaproponował po chwili milczenia.

Zmarszczyłem brwi, autentycznie zaskoczony jego śmiałością.

- Nie znamy się - chciałem zaprotestować, lecz on przerwał mi, wyciągając dłoń w moją stronę. Ścisnąłem ją, nie za bardzo wiedząc, jak powinienem zareagować. Doświadczenie podpowiadało mi wyjąć z kieszeni broń, ale to niczego by nie załatwiło. Nie chciałem go krzywdzić, potrzebowałem tylko samochodu.

we killed our way to heavenWhere stories live. Discover now