Rozdział 5

74 11 23
                                    

Salon przypominał miniaturową komnatkę. Dosłownie. Wszystko wyglądało jak pomniejszona wersja królewskich wnętrz, mniej bogatych, udawanych. Zwieszające się z żyrandola szkło imitowało górskie kryształy i, co musiała przyznać, dość przyzwoicie radziło sobie z odbijaniem światła umieszczonych na nim świec. Wszechobecne zajączki tańczyły na ścianach i grubych emeraldowych kotarach, niemal całkowicie zasłaniających wysokie okna. Ciężki materiał odgradzał zebranych w bawialni ludzi od świata zewnętrznego. Amara wybrała miejsce na okolonej frędzlami pufce, której obłe nóżki zatapiały się w puchatym dywanie. Gyles zajął jeden z pikowanych foteli, Bredo rozsiadł się wygodnie na zasypanej poduchami sofie, a głowa rodziny, Hegert, który pojawił się w domu spóźniony i zawczasu podminowany problemami z podwładnymi, stał oparty o wypełniony świeżymi polanami portal kominka. Laryienie pozostał drugi z foteli. Zanurzyła się w nim najgłębiej, jak potrafiła, z nadzieją, że skryje się jakoś przed zainteresowaniem pozostałych. Wraz z każdym ruchem, materiał sukienki, niebezpiecznie podciągał się na jej udach, odsłaniając nazbyt wiele kobiecych wdzięków. Uporczywie ściągała go więc do dołu, czując się jak idiotka.

Amara nerwowo miętosiła figurkę motylka. Od momentu, gdy pojawili się jej synowie, zaprzestała prób oddania go Larze. Prawdę powiedziawszy, małżonka Hegerta nie była nawet świadoma, co takiego przemieszcza się pod jej zadbanymi, nieobeznanymi z ciężarem fizycznej pracy opuszkami. Zapomniała w tym momencie o podarku. Wcześniej uznała statuetkę za zbyt drogocenny dar. Widziała ją bowiem u tego osiedlonego w Attbury krasnoluda. Podobała jej się, ale skąpy konus zawołał sobie za nią wówczas pięćdziesiąt Drah, co skwitowała serią wulgarnych, bodących w rasę krasnoludów wyzwisk. Gdyby wiedziała, że dziewczyna zapłaciła za nią jedynie trzy Drahy, nie robiłaby niepotrzebnych scen. No, może udałaby się do krasnoluda, co by wygarnąć kurduplowi perfidne oszustwo. Tymczasem, jak przez niewiedzę błędnie sądziła, tak drogi prezent mógłby zostać uznany za swego rodzaju daninę, za wkupienie się do rodu Castone, co szybko rozniosłoby się po okolicy drogą za długich języków i łaknących sensacji uszu. Amara nie potrzebowała skandalu. Dlatego przecież zgodziła się, aby to Gyles wziął sobie za żonę młodą Baenorową, co w prosty, wiarygodny sposób można było wytłumaczyć wścibskim sąsiadom oraz namolnym znajomym.

Marwa przeczłapała środkiem pomieszczenia, by u celu swej mozolnej wędrówki pozostawić błyszczącą, wypolerowaną tacę zapełnioną szklaneczkami z różnymi napojami.

– Białe wino dla pani Castone, czerwone dla pana Hegerta, sok z granatu dla panicza Gylesa i panny Baenor... – wymieniała rozedrganym skrzekiem. – sok z pomarańczy dla panicza Bredo. – Trwało to tak długo, że zdążyła wrócić do holu, skąd wychrapiła ostatnie słowo.

Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Przywykła do traktowania służby jak powietrze, toteż ani trochę się nie przejęła. Udała się do kuchni, zostawiając za sobą minimalnie uchylone drzwi. Może i nie interesowała bogaczy, ale bogacze interesowali ją. Zapewniali naprawdę przednią rozrywkę, nie mając o tym zielonego pojęcia.

– Odezwie się ktoś w końcu, czy sam mam zacząć monolog o kłamliwych rodzicach i fałszywym bracie? – zapytał nagle Bredo. – Jak mniemam, Laryiena nie ma zielonego pojęcia, o co tu chodzi. Kolejna ofiara waszych gierek. Prawda?

Lara jeszcze bardziej zapadła się w fotelu. Fakt faktem, nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodziło. Złapała się na tym, że z dwojga złego wolałaby już ten cholerny ślub, niż cokolwiek, co ponad wszelką wątpliwość się tutaj budowało.

– Bredo... – zaczęła Amara, lecz w słowo wszedł jej mąż:

– Cisza! – ryknął na kobietę. – Może sam jej wyjaśnisz, od czego zaczęła się cała ta farsa?

KRESWhere stories live. Discover now