21. Dość

3K 258 116
                                    


- Czemu miałbym się od Potter'a, jak to błyskotliwie, Weasley, ująłeś "odwalić"? - Syknął Draco, nienaturalnie górnolotnie. Ron zmrużył tylko oczy i wykrzywił się w złym uśmiechu. 


- A co, nagle tak zachciało ci się jego towarzystwa? Myślisz, że nie pamiętamy, co wyprawiałeś parę miesięcy temu? Zjeżdżaj stąd, zanim poważnie się wkurzę! - Rudzielec zrobił krok w jego stronę. Draco nie poruszył się - wciąż patrzył z chłodnym wyrachowaniem. Harry doskonale wiedział, co chce osiągnąć. I nie mógł nic zrobić! Nic! Po którejkolwiek stronie by stanął, kogoś musiałby zdradzić... Nic nie mógł...!

- Och, grozisz mi Weasley? Nie ośmieszaj się! - Lodowaty uśmiech ironii wypłynął na wargi blondyna. Ron zacisnął zęby.

- Spierdalaj. Jesteś dla niego niczym. Dla wszystkich jesteś niczym - obaj zacisnęli pięści. - Ani nie jesteś przyjacielem, a za chudy w uszach jesteś na wroga. Jesteś tylko śmieciem.

Harry'emu wydawało się, że każdemu z tych słów towarzyszył potworny cios. Miał ochotę zwinąć się na podłodze i charczeć, pluć krwią z wybitych zębów... Nie poruszył się jednak. Do diabła, dlaczego...? Patrzył na Draco. W jego oczach była teraz już nie zamieć. Była stal i kamień. Coś ostatecznego, coś nieodwracalnego... Harry miał ochotę krzyczeć, żeby to przerwać, żeby nie dopuścić...

Ale nie zrobił nic. Nic.

***

- Masz rację. Wątpię, by Potter jeszcze uważał mnie za przyjaciela. - Syknął Draco, ze złośliwą radością rejestrując, jak odmiennie na to zdanie reagują Weasley i Harry. Każdy z nich rozumiał je na swój własny, w jakimś aspekcie zupełnie słuszny sposób. Nie rozczulał się nad tym jednak - wbił spojrzenie w brązowe oczy tego neandertalczyka. - Ty za to na pewno jesteś jego przyjacielem, czyż nie, Weasley? Na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, póki śmierć was nie rozłączy? - Sprofanował biblijną formułkę - z nieukrywaną satysfakcją.

- Oczywiście, że tak! - Cóż za idiota... Bezdenny głupiec, jak łatwo było złapać go w pułapkę. Na haczyk - jak bezmózga rybę, która chwyta się na sztuczną larwę muchy. Parsknął krótko wystudiowanym, pogardliwym śmiechem.

- Wspaniale Weasley. Każdy pewnie chciałby mieć takiego przyjaciela, kumpla jak ty. Ślepego jak kret i głuchego jak kłoda. Subtelnego, jak worek cementu; parafrazując po raz kolejny, kogoś sławnego. - Usłyszał ciche westchnienie Harry'ego, ale nie odwrócił się w jego stronę. Wciąż patrzył na tą brudną świnię, Weasley'a.

- Co ty gadasz?! - Totalne niezrozumienie. No jasne, gdzie uczyć się subtelności i szlifować rozum, kiedy wychowywało się w chlewie?!

- Błyskotliwy jesteś, nie powiem... Pozwól, że objaśnię. - Oparł sobie dłonie na biodrach, patrząc hardo w te pospolicie brązowe oczy. - Jesteś ślepy. Bo nie dostrzegasz niczego - nie widzisz jak Potter się męczy, nie widzisz, jak tęskni albo jak zżera go smutek... Nie wiesz, o czym myśli. Wciąż wydaje ci się, że jesteście ze sobą blisko, bo tak się przyzwyczaiłeś. Ale wiesz, co Weasley? Czas objawić ci pewną piękną prawdę. - Zmrużył lekko oczy. - O przyjaciół trzeba dbać. Inaczej przestają być przyjaciółmi i stają się tylko ludźmi.

Weasley zacisnął pięści, składając się do jakiejś riposty. O ile był zdolny coś ripostować bez użycia rąk. Ale Draco nie maił zamiaru dać mu czasu. Ten frajer nie zasługiwał nawet na jedną sekundę!

- A dlaczego jesteś głuchy, zapytasz? Odpowiedź kolejny raz jest banalnie prosta, chociaż, obawiam się, przekracza twoje zdolności percepcji. Jak wszystko, przypuszczam. - Twarz rudzielca wykrzywiła się w brzydkim grymasie wściekłości. Jego policzki były chyba nawet bardziej czerwone niż włosy! A to już jakiś wyczyn! - Jesteś głuchy, bo nie słyszysz, jak on płacze nocą. Nie słyszysz jak krzyczy przez sen, jak miota się w koszmarze. Nie słyszysz też jego westchnień, jego jęków rozkoszy, nie słyszysz i nigdy nie będziesz miał okazji usłyszeć, tu mogę cię zapewnić... Nie usłyszysz jak błaga o jeszcze.

Weasley stał bez ruchu, teraz zupełnie zdziwiony. Nie wiedział, co powiedzieć, nie wiedział jak rozumieć te słowa... Ale Draco jeszcze z nim nie skończył. Zrobił krok w jego stronę, był już tak blisko, że mógłby szeptać mu do ucha. Teraz go zdruzgocze, teraz Weasley może spojrzy na świat inaczej. Czas dorosnąć. Życie nie zawsze jest proste i oczywiste. Smoki może lubią kąsać i gryźć, ale kto powiedział, że nie lubią lizać i całować?

- Pytasz, o co chodzi? Nie poznałbyś odpowiedzi nawet, gdyby ktoś podał ci jej wyrwane serce na srebrnej tacy. Ty nie dasz mu szczęścia, nie ochronisz przed całym złem tego świata, nie uczynisz go szczęśliwym... Ktoś może to zrobić. Ktoś morze wydrzeć z jego serca, duszy i gardła krzyk rozkoszy. A wiesz, kto to jest?... - Uśmiechnął się drapieżnie, odsłaniając zęby. Odpowiedź na własne pytanie była gotowa, żeby ją wypowiedzieć, ale...

- DOŚĆ.

***

Nie krzyknął tego. Po prostu wypowiedział to słowo. I gdyby nie był teraz tak rozjuszony, jak hiszpański czarny byk z areny... Może byłby zadowolony, że zabrzmiało to tak, a nie inaczej. Jednak teraz jego klatka unosiła się ciężko, oddech był gorący jak piekło, oczy zimne jak stal. Pięści zaciskał tak mocno, że paznokcie wbijały mu się w skórę.

- Dosyć tego. On kłamie. - Spojrzał na Malfoy'a. Był wściekły. Był nieprzytomny z gniewu. Jak on mógł... Jak mógł?!

Postawił wszystko - wszystko, co ich łączyło na szalę. Zaryzykował... Ba, on chciał wydać cały ich sekret! Po co kryli się, po co chowali w jego sypialni?! Dlaczego nie pieprzyli się w Wielkiej Sali?! Albo Głównym Holu, skoro tak mało tajemnica dla niego znaczyła?! Skoro wszystko tak mało dla niego znaczyło, że dla zwykłego kaprysu, żeby Bóg wie, co udowodnić Ronowi, był gotów to zdeptać?! Rzucić w błoto, wywlec na światło dnia ich słodką tajemnicę, która najlepiej czuła się otulona ciepłym mrokiem...

Nie wspominając o tym, co zostałoby pewnie z jego przyjaciół po tej rozmowie! O ile miałby jeszcze jakichś przyjaciół...

Dosyć tego. Miał dosyć. Wszystkiego. Dracona najbardziej. Miał go po uszy, nie chciał już z nim rozmawiać. Nie chciał go widzieć. Jak mógł pozwolić mu się kiedykolwiek dotykać?! Jak mógł?!

Po co były te wszystkie słowa, pocałunki, te kłamstwa?! Po to, żeby przychodził do jego sypialni, żeby dał się wydmuchać, zanim dopełzli do łóżka?! Żeby był na każde skinienie, żeby jak pies przybiegał na zawołanie, z merdającym ogonem i wywieszonym językiem? Po to tylko?!

Czuł się wykorzystany. Potwornie wykorzystany. Zdradzony, zraniony i wykorzystany.

- Niczego o mnie nie wiesz Malfoy. I nie dowiesz się. - Poczuł na ramieniu drżącą dłoń Hermiony. Jakby chciała go odciągnąć, nie pozwolić mu zrobić nic głupiego. Ale on nie miał w planach nic takiego. Tego mogła być pewna. - Nie zbliżaj się do mnie nigdy więcej, Malfoy. Nawet nie waż się o mnie pomyśleć.

On to warczał. Nie mówił, warczał, sycząc na przemian. Domowe zwierzątko, piesek z wilgotnym językiem zmienił się w wilka, rozjuszoną bestię z wyszczerzonymi zębami. Już nie pozwoli się głaskać, teraz będzie kąsał rękę, która się do niego wyciągnie; darł na strzępy skórę i łamał kości, jeśli będzie trzeba.

Odwrócił się i odszedł. Nie widział żadnych szczegółów korytarza, nie widział gdzie idzie... Tylko ten biały gniew w nim pozostał.

Harry wolał, żeby nadal płonął. Bo kiedy zgaśnie, pozostanie tylko zawód, żal i gorycz. Gorycz porażki.

***

Draco słuchał go, każdego słowa... I wiedział, że przegrał. Że zamiast pogrzebać, złamać Weasley'a doszczętnie, sam został złamany. Przez Harry'ego. Nie przez jakieś Złote Dziecko Gryffindoru... Przez Harry'ego.

Patrzył jak odchodzi. Te zaciśnięte pięści... Pamiętał ten błysk w jego oczach. Przez chwilę się bał. Jak dzikie zwierzę, jak spłoszony zając boi się wilków. Bał się go. A teraz... A teraz miał ochotę pobiec za nim, uwiesić mu się na ramieniu i przepraszać na kolanach.

Ale nawet gdyby rzeczywiście przepraszał na kolanach, błagał o wybaczenie i leżał krzyżem, nie zasłużyłby na jedno pogardliwe spojrzenie. Weasley i Granger z wahaniem podążyli za Gryfonem. Zerkali na niego - Draco - przez ramię, jakby nie wiedzieli, co zrobić. Niczego nie rozumieli... Niczego nie wiedzieli... Ale gdyby Harry nie przerwał mu akurat wtedy...

Kiedy zniknęli za zakrętem, Draco opadł na kolana. Czuł, że wzbiera w nim suchy, bolesny szloch. Taki, który nie przynosi ulgi i nie pozwala uronić żadnej łzy.

Jak mógł być taki głupi? Jak mógł być taki tępy? Był sto razy gorszy niż ten Weasley! Nie panował nad własnym językiem...

Był śmieciem.

Czy to już koniec? Czy wszystko się skończyło? Już nigdy nie ujrzy tych oczu koloru avady uśmiechających się do niego? Już nigdy...?

***

Harry zatrzymał się nagle na środku korytarza. Spojrzał na przyjaciół, niepewnych i lekko przestraszonych. Westchnął głęboko. Gniew już przygasał. Teraz był spokój. Najgorsze przyjdzie za chwilę... Za chwilę... Nie chciał, żeby widzieli, jak się łamie.

- Ja... Ron, Hermi, chciałbym być sam. - Powiedział cicho, patrząc w ziemię.

- Tak. My... My już idziemy na lekcje. - Powiedziała szybko Hermiona, nerwowo ciągnąc Rona za rękaw. Jednak rudzielec wciąż stał w miejscu. Harry czuł, że gapi się na niego.

- Harry... O czym Malfoy mówił? - Pytanie zawisło w powietrzu. Harry przymknął oczy. Miał jeszcze złudną nadzieję, że nie padnie nigdy. Nigdy... To duże słowo.

- O niczym, Ron. On nie ma o niczym pojęcia. - Spojrzał na niego, uśmiechając się lekko. - Przecież wiesz, że jest śmieciem.

- Ach... No... No tak. - Ron również uśmiechnął się niewyraźnie. - No to... To na razie, Harry! Gryfon patrzył jak odchodzą. Oparł się o ścianę, zasłaniając twarz dłońmi. Chciał być sam. Chciał, żeby nikt mu nie przeszkadzał, żaden człowiek... W pierwszym odruchu skierował się do Wieży Astronomicznej - jednak zatrzymał się raptownie. Nie... Nie do wieży. Nie pójdzie już tam.

Zamiast tego zszedł szybko po schodach, koncentrując się wyłącznie na staccato własnych kroków. Przeszedł przez Wielki Hol i wymknął na zewnątrz. Zmrożony śnieg trzeszczał i skrzypiał głośno pod jego butami. Kierował się w stronę zwartej, czarnej ściany Zakazanego Lasu.

***

Draco jak lunatyk dotarł do swojej sypialni. Nie kontaktował rzeczywistości - jedynie dzięki instynktowi i sile przyzwyczajenia nie obijał się o ściany.

Czy to już? Czy to koniec? Nie będzie już więcej...? Był głupcem, takim wielkim, wielkim idiotą... Zamknął za sobą drzwi i osunął na podłogę niemal od razu. Szloch, który wzbierał w nim od tych lat w końcu wyrwał się na zewnątrz. Był cichy, suchy, darł płuca na strzępy. To bolało, tak strasznie bolało...

Nie mógł uwierzyć, że to prawda. Że to koniec. "Nie zbliżaj się do mnie nigdy więcej..." Straszne słowa wciąż dźwięczały mu w uszach. Nigdy... Nigdy to bardzo długo... To dłużej niż potrwa jego życie. Tysiąc razy dłużej, niż śmierć.

Nigdy...? Nigdy... Nigdy.

To stało się tak... Nagle. Rozsypało się, jak domek z kart. W jednej chwili byli prawie w niebie. Byli szczęśliwi. Nawet Voldemort przez chwilę się nie liczył. A teraz... A teraz tego już nie ma. Nic już nie ma. Nawet oddech był taki urywany, ciężko było nabrać tchu. Jakby same płuca się przed tym wzbraniały.

A przecież nigdy nawet się nie pokłócili... To znaczy - nigdy odkąd są razem. Wcześniej to był koszmar, byli wrogami, ale... Ale teraz to miało być jeszcze raz. Znowu się zacznie. "Nędzny Ślizgon." A on już nie będzie umiał się obronić. Zawsze już będzie wił się pod butem Harry'ego Pottera. Jak robak. Będzie się poniżał z nadzieją, że dzięki temu Gryfon spojrzy na niego inaczej niż z pogardą.

Czy to, co było ma szansę wrócić...?

Było. Było... Czas przeszły. Zdarzyło się, skończyło. Ile trwało? Od września ze sobą rozmawiali, przestali traktować się jak psy. Teraz jest styczeń... Pięć miesięcy. Pół roku. Ile byli ze sobą? Odkąd miał liczyć? Odkąd się kochali? W takim razie to będą niecałe dwa miesiące.

Głupie dwa miesiące. Pamiętał ten moment, na stacji w Hogsmeade. Kiedy myślał, ale nie zdołał wyartykułować słów.

"Nie pozwól mi pokochać się zbyt mocno..."

***

Harry nie czuł chłodu. Od czasu do czasu, kiedy powiał ostrzejszy wiatr, przeszywały go igiełki zimna. Ale poza tym nic zewnętrznego mu nie dokuczało.

Odgarnął trochę śniegu i usiadł na resztkach fundamentów chatki Hagrida. Przez chwilę bezmyślnym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń. Po chwili wstał. Niechciane myśli próbowały wedrzeć się do jego głowy - a na to nie był jeszcze gotowy.

Chatka Hagrida... Jak wyglądała? Tu... Tutaj są drzwi. Tak... - Wyciągnął różdżkę i szybkim zaklęciem usunął trochę śniegu z wejścia, odsłaniając zmrożoną trawę. - Więc... Tutaj okno... Rzeczywiście, w podmurówce były jeszcze resztki framugi. Piec... Tutaj był piec... - Kolejna łacha zamarzniętej trawy. Wielkie łóżko Hagrida. A obok posłanie Kła. A stół stał tu. I cztery krzesła...

Ukląkł na trawie, w miejscu gdzie zazwyczaj siadywał, kiedy przychodził w odwiedziny do półolbrzyma. Teraz Hagrid na pewno zapytałby, czy Harry nie chce herbaty. A on powiedziałby, że jasne, czemu nie. Herbata byłaby mocna jak diabli i trzeba było wsypać do wielkiego kubka prawie pół cukierniczki, żeby można było spokojnie pić. Półolbrzym podałby krajankę, albo ciasteczka twarde jak kamienie. Kieł położyłby mu łeb na kolanach, śliniąc przyjacielsko szatę. A Hagrid... Hagrid zapytałby, czy coś go gryzie.

Harry skulił się, zwinął w kłębek jak przerażone dziecko. Czuł piekącą wilgoć w oczach, ale nie pozwolił jej wypłynąć. Nie mógł się załamać, nie zupełnie... A łzy oznaczają załamanie. Żal, gniew, smutek i bezsilność. To właśnie oznaczają łzy.

Hagrid... Hagrid patrzyłby z troską, może ze współczuciem. I Harry pewnie przez chwilę zastanawiałby się, a potem nabrał głęboko powietrza w płuca i... I...

Nie, jemu nie mógłby powiedzieć. Nie chciałby mu mówić, o co chodzi. On by nie zrozumiał. Nie umiałby spojrzeć na to inaczej, niż jak na jakieś szalone zboczenie, coś brudnego. Nawet gdyby nic nie powiedział, pewnie od tej pory patrzyłby na Harry'ego jak na coś skażonego, chorego, skalanego...

Jego przyjaciele zapewne zareagowaliby identycznie. W najlepszym razie związaliby go, wrzucili do schowka na miotły i poszli dokonać samosądu, linczu na Draco za to, że rzucił na niego jakiś straszliwy urok.

Draco... Nie. Już nie Draco. Malfoy. Tylko Malfoy.

"Nie mów nic, co chciałbyś cofnąć." Jak wiele razy to powtarzał? Sam nie wiedział. Ale musiał przyznać, że jednak miał rację. Wolałby nie mieć.

Ten gorzki smak w ustach, ściśnięte gardło i piekące oczy... Chłód śniegu pod palcami i ruiny domku przyjaciela. I oczy tastrala, wpatrzone w niego spośród drzew. Pierwszy płatek śniegu, zimny jak igła...

Wolałby nie mieć tej przeklętej, chorej racji. Ten jeden raz chciał się mylić.


________

Przykro mi.  

O koszmarach i łzach | drarryWhere stories live. Discover now