Gdziekolwiek pójdziesz, pójdę ja.

4 1 0
                                    


– Do zobaczenia – mruknąłem do zespołu, zarzucając torbę na ramię i wychodząc na korytarz. Zerknąłem niechętnie na wskazówki zegarka. Dziesięć po piętnastej.

– Sasuke! Dobrze, że cię widzę. Organizujemy dziś wieczorem imprezę dla pracowników naszej agencji. Powinieneś przyjść – zaproponował mój szef, Shouki Kagame, zatrzymując mnie tuż przed windą. Najbardziej wścibski i upośledzony szef, na jakiego kiedykolwiek trafiłem. Ilekroć bym nie odmawiał, tym bardziej starał się wyciągnąć mnie na te żałosne spotkania.

– Mam coś do załatwienia – odparłem sucho, wymijając bruneta i wciskając guzik od windy.

– To już czwarta impreza, odkąd tu pracujesz, chyba powinno zacząć ci zależeć na kontaktach z innymi pracownikami. Jeśli chcesz zatrzymać tę posadę – nalegał Kagame, poprawiając spodnie na biodrach.

Wpatrywałem się w niego przez moment, zaciskając usta w wąską linię. Miałem ochotę potrzaskać mu te okulary na nosie.

– Nie – odparłem kwaśno, a kiedy drzwi od windy otworzyły się za moimi plecami, obróciłem się na pięcie i wszedłem do niej, wciskając odpowiedni przycisk. Czułem na sobie spojrzenie kobiety, która wsiadła do windy razem ze mną. Usilnie starałem się je ignorować. Nie byłem w nastroju na cudze towarzystwo.

Sasuke Uchiha. Indywidualista czy ignorant? Taki napis zagościłby w gazecie, gdybym kiedykolwiek stał się sławny. Ale nie byłem. I codziennie wszystko przypominało mi o szarej rzeczywistości dookoła.

Ale to nie tak, że ignorowałem innych ludzi. Ignorowałem świat, którego nie mogłem znieść. Zachody słońca, barwiące jego włosy na karminowe odcienie, które kłuły moje serce setkami delikatnych igieł. Szum liści, który zagłuszał jego ciche słowa. Pozorną słodycz jego ust, mieszającą się ze łzami pełnymi goryczy. Smakowałem je. Pozwalałem im uderzać, tak jak woda uderza w kamień, by wreszcie, pod naporem natury, pękł. Mnie też to czekało.

Cały mój świat otaczał ogień, którego nie potrafiłem ugasić. Niebo nie było dłużej błękitne, a kwiaty nie pachniały tak, jak to zwykle bywa w maju. Chłód rozprzestrzeniał się w moich kościach, bo słońce nie miało takiego blasku jak kiedyś. Zdarzało mi się po prostu rozglądać dookoła. W takich chwilach z całą mocą uderzało mnie uczucie, że nie pasowałem do tego świata. Coś było nie tak. Wracając pamięcią do dawnych czasów, nie potrafię zrozumieć, jak mogłem się tak zmienić. Z policzków zniknął rumieniec, a blask oczu zmatowiał. Do wszystkiego podchodziłem z dystansem, a uśmiech cisnący mi się na usta zastąpiony został przez charakterystyczny grymas.

Jak to samo uczucie, które sprawia, że zwykłe rzeczy nabierają barw, zapachu, smaku, może również sprawić, że to wszystko przeminie? Że życie straci wszelki sens, każdą nutę wspaniałości?

Miałem dopiero trzydzieści dwa lata, a śmierć przyjąłbym z otwartymi ramionami. Czasem, kiedy Naruto spał obok mnie, leżałem wpatrzony w sufit i wsłuchany w jego urywany oddech pragnąłem, by wreszcie odszedł. Bo wtedy i ja będę mógł podążyć za nim, bez obaw, że zostawię go samego. Albo ruszyć dalej sam. Naruto umrze. AIDS odbierze mi ciepło jego ciała. Pamięć jego śmiechu zastąpi wspomnieniem kaszlu. Obaj wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu. Widziałem pożegnanie w jego błękitnych oczach wystarczająco często, by pogrzebać całą nadzieję. Jej już nie było, a my zostaliśmy sami, nadzy w świetle następnego poranka.

Czy jestem złym chłopakiem, życząc mu śmierci? Nie wiem. Może. Chociaż znam go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że sam często o tym myśli.

Kocham go. Nawet teraz, gdy jego oczy napiętnował smutek. Gdy skóra zrobiła się szara i sucha, a głos wypełnił dziwny ton, w którym dominującą nutę grało poczucie winy. Jego dotyk ograniczał się do schowania nosa w zgięciu mojej szyi, gdy po ciężkim dniu kładliśmy się spać. Gdy on kładł się spać, a ja życzyłem nam śmierci. Lub odwagi, by samemu ją sprowadzić.

Gdziekolwiek pójdziesz, pójdę jaWhere stories live. Discover now