3.3

237 19 13
                                    

Listopad 1973, Hogwart

Od czasu, gdy podrzuciliśmy Smarkerusowi książkę do dormitorium, ten ciągle się za nami włóczył i próbował znaleźć powód, by wyrzucono nas ze szkoły. Często prowokował James'a do pojedynków, które zazwyczaj przegrywał, a podczas których rzucał zaklęcia, których my nie znaliśmy, więc gdyby nie to, że do perfekcji umieliśmy się obronić, nie wiadomo, co mogłoby z nas zostać. Właściwie i James, i Snape, obaj cudem unikali szlabanów, bo oberwało im się tylko raz, gdy profesor Sprout pojawiła się przy wejściu do wielkiej sali, jak oni próbowali siebie rozbroić. Oczywiście, gdy widziałem, że robi się niebezpiecznie, pomagałem James'owi wygrywać, choć on stanowczo twierdził, że sam da sobie świetnie radę, bo to tylko Smarkerus i wcale się go nie boi.

Ogółem, chodził cały napuszony odkąd Gryffindor wygrał pierwszy mecz quidditcha. Był to idealny dzień do gry, a nam wszystkim akurat dopisywało szczęście, czego nie można było powiedzieć o krukonach, których drużyna przegrała. Wszyscy z Gryffindoru byli niesamowicie dumni z nowego ścigającego. James dostawał pochwały, gdy tylko pojawiał się w pokoju wspólnym. To on zdobył większość punktów, a grał niesamowicie, jakby był do tego stworzony.

Oczywiście, o meczu napisał do swoich rodziców, a oni byli z niego tak dumni, że wysłali mu domowe wypieki i mnóstwo słodyczy w paczce. Wszystko zjedliśmy w dwa dni. Jego rodzice później przysłali kolejną paczkę, która okazała się moim prezentem urodzinowym.

- To dla mnie? Jesteś pewien? - Zapytałem James'a z niedowierzaniem, gdy wręczył mi paczkę w moje urodziny.

- Tak tu jest napisane, Syriusz Black. - Skiną głową na podpis. - Wszystkiego najlepszego!

- Dziękuję, muszę im koniecznie wysłać list. - Uśmiechnąłem się i zacząłem otwierać paczkę. W środku był zapakowany nowy scyzoryk, otwierający wszystkie zamki, słodycze, w tym fasolki wszystkich smaków i czekoladowe żaby, oraz komplet nowych szat.

- Widzę, że mama się uparła przy tym, że powinieneś mieć nowe ubranie. - Powiedział James, oglądając prezent.

- Cóż, trochę urosłem od pierwszego roku w Hogwarcie, miała rację, ale czułbym się trochę głupio, gdyby twoi rodzice zapłacili za coś, za co powinni płacić moi. No, ale prezent to co innego. - Zadowolony oglądałem nowiutkie szaty, w które zamierzałem ubrać się już kolejnego dnia.

Na urodziny dostałem jeszcze prezent od wuja Alfarda, który wysłał mi sakiewkę z galeonami, pisząc w liście, że przesyła mi coś na drobne zakupy, oraz dostałem prezent od kuzynki Andromedy, którym było nowe pióro do pisania, oraz zdjęcie jej i małej Nimfadory - jej córki, która niedawno się urodziła. Obie uśmiechały się, a włosy małej zmieniały kolor, z fioletowego na różowy i z powrotem.

Szczęśliwy, że najważniejsi dla mnie ludzie pamiętali o moich urodzinach, byłem tego dnia w dobrym humorze. Napisałem listy do państwa Potterów, do Alfarda i do Andromedy, dziękując im za prezenty, a wieczór spędziłem z moimi przyjaciółmi w dormitorium, pijąc razem kremowe piwo i zajadając się słodyczami.

Podczas ostatnich tygodni, szczególnie uważaliśmy na zajęciach z transmutacji i eliksirów. James nie był jednak fanem nauki, szczególnie odkąd dostał się do drużyny quidditcha, dlatego często zamiast się uczyć lub odrabiać lekcje, wygłupialiśmy się razem lub szwendaliśmy się po szkole, robiąc małe psikusy innym uczniom i Filch'owi. Oczywiście, nie raz zostaliśmy ukarani szlabanem lub utratą punktów, a szczególnie wściekła była na nas profesor McGonagall.

- Czy do was nie dociera, że nie wolno rzucać łajnobomb na prawo i lewo?! Jeszcze raz zobaczę was z łajnobombą, to nie ręczę za siebie! Zachowujecie się jak banda niemądrych huncwotów! - Nakrzyczała na nas, po tym jak podrzuciliśmy w wielkiej sali ze trzy łajnobomby podczas kolacji. Ukarała nas szlabanem, podczas którego musieliśmy posprzątać salę transmutacji na błysk, bez użycia magii.

Syriusz Black i Przygody HuncwotówWhere stories live. Discover now