Część 34.

456 21 11
                                    

Mijały miesiące, w czasie których Czkawka starał się nie odchodzić od zmysłów i zajmować myśli czymś pożytecznym, bo często łapał sam siebie na rozmyślaniu o tym, gdzie w danej chwili może być Iris i co takiego może robić.
Chwytał się wszystkiego, co tylko wydało mu się interesujące. Spędzał długie godziny w kuźni Pyskacza, pomagając mu, albo na własną rękę projektując i tworząc mniej lub bardziej dziwaczne przedmioty, których przeznaczenie rozumiał pewnie wyłącznie on sam. Jeszcze więcej czasu spędzał na grzbiecie Szczerbatka, z którym to prawie codziennie patrolował okolice rodzinnej wyspy, a następnie wspólnie, pełni energii i prawie dziecięcej euforii, odbywali szalone podróże na krańce znanych sobie terenów. Z każdą kolejną wyprawą podręczna mapa, którą Jeździec sukcesywnie powiększał, zyskiwała coraz to nowe przestrzenie.
Przez cały ten czas chłopak i jego smok byli prawie nieuchwytni. Czasami trafiała się jakaś dobra dusza, która w nagłych wypadkach deklarowała, że podejmie się odnalezienia syna wodza, jednak prawie zawsze zamierzenia te kończyły się fiaskiem.
Kiedy już Czkawka przebywał w wiosce, robił wszystko, aby sprawiać pozory niezwykle zajętego, aby w każdej chwili móc wymówić się obowiązkami od spotkań z ojcem. Ostatnimi czasy bowiem Stoick obrał sobie za najwyższy cel wtajemniczenie swojego syna w tajniki zarządzania osadą. Gdy jednak zastawał go z pracą palącą mu się w rękach, najczęściej przy kuźni Pyskacza, zazwyczaj odpuszczał chłopakowi nurzących wykładów.
Prawda była taka, że Czkawka doskonale znał zarówno zasady rządzące prawem wyspy, jak i pełnieniem urzędu wodza "od kuchni". Z pamięci mógł wyrecytować spis szlaków handlowych, łączących Berk z resztą świata, a obudzony nawet w środku nocy gotów byłby przyjąć podróżnych, i to z zachowaniem wszelkich zasad prawnych i grzecznościowych.
Do roli wodza od strony technicznej był przygotowany jak nikt inny, nawet pomimo tego, że Stoick ciągle odnajdywał jakiś słaby punkt i starał się go zatuszować. Czkawka sam jednak nigdy do końca nie widział siebie w tej roli.
On i Szczerbatek byli wolnymi duchami, wspólnie niezatrzymanymi i niepokonanymi, nawet przez najsilniejszych. Jeździec jednak czuł, że gdyby został uziemiony przez wodzowskie obowiązki, które od lat tłamsiły jego ojca, mógłby zaprzepaścić to, co stało się tak bliskie jego sercu.
Przez te wszystkie obawy Berk nabrała dla Czkawki wymiaru zamknięcia, z każdą chwilą, którą w nim spędzał, jeszcze bardziej zacieśniającego więzy wokół jego nóg. To właśnie dlatego, za każdym razem, kiedy smok i jego Jeździec wracali do domu, zatrzymywali się najpierw na skalistych plażach, najbardziej oddalonych od osady, gdzie mogli spokojnie ochłonąć.
Właśnie podczas jednego z takich posiedzeń, na dalekiej linii horyzontu, gdzie niebo prawie zlewało się z oceanem, dostrzegli, a ściślej Szczerbatek dostrzegł mikroskopijny, ciemny punkcik zbliżający się w ich stronę. Po pewnym czasie okazało się, że owym punktem był wyrośnięty już Nocny Koszmar, przy łapie niosący zwitek papieru adresowany do Czkawki.
Kiedy Jeździec już dostał w swoje ręce list, jego oczom ukazała się śmiesznie krótka, jednak wywołująca euforię, bo pisana znajomą dłonią treść:

Wracam.

Tego dnia lało jak z cebra. Wszystkie beczki, do których wikingowie zdecydowali się chwytać wodę spływającą z dachów ich domów, już dawno przelały się przez górne krawędzie. Wszystkie trawniki stały w wodzie i były tak nasiąknięte, że Czkawka obawiał się, że gdyby komuś przyszło do głowy teraz wychodzić, pewnie zapadłby się w nich aż po kostki. Ścieżkami płynęły rwące potoki, a na niebie nie było ani jednego zwiastunu zbliżającej się poprawy pogody - od wschodu aż po zachód niebo uginało się pod ciężarem nisko płynącej, prawie czarnej masy chmur.
Mieszkańcy wioski jeszcze kilka godzin wcześniej próbowali pracować na zewnątrz, jednak szybko musieli z tego zrezygnować i przenieść się pod szczelne dachy, czy to do twierdzy, czy do własnych domów. Czkawka wolał samodzielnie przypilnować pełnych energii Wikingów, którzy zgromadzili się w tej pierwszej lokacji, aby niespożytkowana siła nie stała się podwaliną dla bezsensownych sprzeczek i rękoczynów. Po pewnym czasie jednak, gdy okazało się, że ludzie są bardziej znudzeni niż zaaferowani, chłopak zdecydował się opuścić wartę i wrócić do swojej chaty.
Zmierzchało, lecz deszcz ciągle nie ustępował; co więcej można było odnieść wrażenie, że jeszcze bardziej przybrał na sile, a do tego wioskę dosięgnęły zimne, wręcz lodowate wiatry z dalekiej północy i jedynie kwiestią czasu było, kiedy woda zamieni się w lód, a z nieba spadną pierwsze śniegi.
Tylko jedna osoba była na tyle odważna, bądź nierozsądna, aby przebywać w tym czasie poza ciepłym zasięgiem rozgrzanego paleniska.

Smocze Marzenia ✔Where stories live. Discover now